Panią Ludmiłę Roszkównę (jak mawiała moja mama i pracownicy Biblioteki UMK) zapamiętałam z lat dziecięcych - około 1960 r. i następnych - jako miłą „starszą panią”, która obdarowywała nas owocami i własnymi konfiturami. Znałyśmy ją z widzenia z kościoła na Rybakach i jezuitów; mama i my kłaniałyśmy się pani Ludmile i jej siostrze Walentynie Polakiewicz z mężem, zawsze zatroskanym o nas - repatriantów z Wileńszczyzny.
Wraz z rodzeństwem bawiłam się na zielonych terenach przy Bibliotece uniwersyteckiej (obecnie Instytut Matematyki) na ul. Chopina i Fredry, w pobliżu Instytutu Geografii. Tam właśnie spotkała nas „ta pani”, a widząc, ze zajadamy suche bułki, przyniosła nam słodkie konfitury - przepyszne! Mama zażenowana taką troską kogoś obcego, szybko ustaliła, kto był naszym dobroczyńcą. Chociaż była wdową z trojgiem małych dzieci i borykała się z problemami bytowymi, prosiła panią Ludmiłę, aby nam nic nie przynosiła, ale ona nadal nas „dokarmiała”, a my byłyśmy zachwycone.
Z czasem kontakty się urwały: przeprowadzka na inną ulicę, potem liceum, studia, praca poza Toruniem...
Spotkałyśmy się niespodziewanie po wielu latach. W 1987 r. w moim życiu nastąpił moment zwrotny: po kontuzji nogi przeżyłam traumę oddzielenia od ukochanej pracy w szkole, od uczniów, którym poświęcałam cały swój czas. Czułam, że moje życie straciło sens.
Całymi godzinami siedziałam w kościele św. Ducha (u jezuitów), pytając Jezusa: „Czego Ty ode mnie chcesz?!” W kaplicy adoracji znalazłam obrazek z koronką do Miłosierdzia Bożego, zaczęłam ją odmawiać, aż weszło mi to w nawyk. W moje serce zaczęła wstępować ufność, że nie wszystko stracone.
Pewnego dnia za moimi plecami ktoś się odezwał (cytuję z pamięci): „widzę , że pani tak ładnie się modli. Proszę pomodlić się za studenta, który zdaje trudny egzamin...”. Zdenerwowałam się na to określenie „pani ładnie się modli”, a ja wcale się nie modlę, tylko siedzę bezmyślnie, bo nie wiem, co ze sobą zrobić. Odwróciłam się do tej pani, podałam jej obrazek z koronką do Miłosierdzia Bożego i mówię dość ostro: „Dobrze, pomodlę się, ale pod warunkiem, że ten student też będzie się modlił za siebie!” Starsza pani uśmiechnęła się niezrażona i powiedziała łagodnie: „Na pewno się pomodli”. Potem porozmawiałyśmy w drodze do domu, opowiedziałam o sobie i znajomość odnowiła się. Znając moją trudną sytuację rencistki, pani Ludka nieraz zapraszała mnie na śniadanie po mszy porannej lub na obiad. Troszczyła się o ciepły płaszcz na zimę, żebym nie marzła, obdarowywała słoiczkami zimowych zapraw, miała przedziwną „wyobraźnię miłosierdzia”, dostrzegając potrzebujących i spiesząc z pomocą, zwłaszcza studentom. Spotykałam ją nieoczekiwanie w różnych miejscach, gdy była mi potrzebna jej rada i wsparcie. Okazała się wspaniałym przewodnikiem duchowym. Chociaż nie należę do Instytutu Miłosierdzia Bożego, miała jasne rozeznanie - światło Ducha Świętego na moje świeckie życie, zwłaszcza wtedy gdy wszyscy inni nie rozumieli mnie. Pani Ludmiła umiała pomóc nie tylko radą i modlitwą, ale też podsuwała odpowiednią lekturę duchowną i dokumenty Kościoła, abym mogła rozeznać swoje powołanie. Podziwiałam jej życie - wiecznie zabiegana, zapracowana, nieoszczędzana przez władze uniwersyteckie, nigdy nie narzekała, a jeszcze znajdowała czas dla licznych „podopiecznych” potrzebujących jej wsparcia, także materialnego. Pomagała finansowo i rzeczowo (odzież) nie tylko ubogim klerykom (jak np. Piotr z WSD we Włocławku), ale i studentom, których dożywiała lub oferowała nocleg we własnym mieszkaniu, gdy ktoś z zaocznych nie zdążył na pociąg.
Moja siostra Janina i szwagier Marek byli studentami pani docent Roszkówny; uważali ją i nadal uważają za świętą osobę, bo na tle innych naukowców była „nie z tej ziemi”. Marek wspomina do dziś jak niekonwencjonalnie „piłowała go”, gdy miał u niej egzamin. Przytaczam z pamięci tę historię.
Przyszedł nieprzygotowany i nie chciał udawać, że się uczył, więc poprosił o wpisanie dwójki do indeksu. Pani docent zaczęła go namawiać, by spróbował (wyciągnął pytania) i nie rezygnował. Przyznał się zacnej pani docent, że nie przeczytał materiału, ale przygotuje się na poprawkę na jesień. Pani Roszkówna zachęcała, żeby jednak nie rezygnował, ale wziął się do nauki i za kilka dni przyszedł zdawać. Marek twierdził, że nie zdąży, że to niemożliwe itp., a pani Ludmiła przekonywała, że da radę, jest zdolny i zda na pewno. Ale student wiedział, że nie zdąży się nauczyć, bo ma inne egzaminy, więc uparł się i uprosił dwójkę, którą pani docent postawiła mu z ciężkim sercem.
Wiele modliła się za swych studentów i współpracowników, za nieżyczliwych współlokatorów, za ludzi napotkanych w czasie wyjazdów służbowych; pomagała najbardziej potrzebującym Miłosierdzia Bożego i ludzkiego wsparcia. Wysyłała dary i pieniądze do Rosji dla biednych naukowców, których poznała na sympozjum geografów; na własny koszt wydrukowała kolorowe folderki z wileńskim obrazem „Jezu ufam Tobie” i koronką do Miłosierdzia Bożego w języku rosyjskim, a potem pomogła mi przekazać je do księży i zakonnic na Wschodzie, ale też do prawosławnych.
Wszystko czyniła z wielką roztropnością i dyskrecją, aby nikogo w Rosji nie narazić na represję za „katolicki prozelityzm”, a w Polsce - chroniąc Instytut Miłosierdzia Bożego od inwigilacji. Pokazywała mi wiele pamiątek po bł. księdzu Michale Sopoćce; pamiętała, że odwiedzał w Toruniu naszą ciocię Zofię Kalinkiewicz, z którą w Czarnym Borze w czasie okupacji opiekował się żydowskimi sierotami.
W rocznicę śmierci ks. Michała Sopocki zamawiała mszę św. w Kościele Akademickim u jezuitów, ale rzadko doczekała się paru słów wspomnienia.
Zabiegała o uznanie zasług ks. Profesora, chociaż spotykało ją za to wiele upokorzeń, również od „swoich”. Pamiętam wyjazd do Białegostoku, gdy zabrała mnie na spotkanie z ks. Henrykiem Ciereszką i klerykami tamtejszego seminarium. Dopiero na zakończenie dano odrobinę czasu, by p. Ludmiła przestawiła swe wspomnienia o ks. Sopoćce. Siłą rzeczy przekroczyła dany jej czas, więc ją klerycy „wyklaskali”, nie pozwalając dokończyć. Może ten jedyny raz mieli szansę usłyszeć naocznego świadka świętości, ale nie docenili tej łaski.
Gdy Radio Maryja zaczęło w Toruniu swe nadawanie, pani Roszkówna już 19 III 1992 r. poszła z programem poświęconym s. Faustynie i ks. Sopoćce, prezentując też archiwalne nagrania jego konferencji.
Śp. Ludmiła Roszko była dla mnie osobiście matką duchową, genialnie wyczuwała wewnętrzne i zewnętrzne zagrożenia, ucząc, jak mam żyć w tym świecie dla Boga i jak innym pomagać do zbawienia, aby sobą nie zasłaniać Boga ani nie przeszkadzać działać jego łasce. Jej własne życie było tego przykładem, godnym naśladowania. Przytoczę zdarzenie z 1999 lub 2000 r. w wigilię Zesłania Ducha Świętego. Na coroczne czuwanie wybrałam się do Kościoła Akademickiego św. Ducha. Okazało się, że wszyscy duszpasterze i studenci wyjechali na spotkanie młodzieżowe (Lednica?), a modlitwę prowadzi jakiś nieznany kapłan. Nie było zespołu muzycznego, ale z pomocą pośpieszył Tomek Polakiewicz z żoną Martą, śpiewając cały czas w duecie. Była modlitwa wstawiennicza z różnymi młodymi animatorami, dumnymi ze swej posługi w Duchu Świętym. Nie było widać żadnych „zawodowych” charyzmatyków. Dopiero, gdy podeszłam do duetu Polakiewiczów, aby pomóc im śpiewem (który trwał wiele godzin), zobaczyłam, że za filarem na uboczu klęczy pani Ludmiła, jedna z pierwszych charyzmatyczek w Toruniu (Seminarium Odnowy w Duchu Świętym przeszła w Poznaniu w latach 70.). Modliła się cichutko, nie podnosząc wzroku, niewidzialna dla ogółu wier-nych, służąc swą modlitewną obecnością jak Maryja w Wieczerniku. Wierzę, że i teraz wstawia się za nami, modląc się cichutko, tak samo niewidoczna dla innych, jak wtedy, a Duch Święty szerzy wśród nas Królestwo Bożego Miłosierdzia.
Źródło: Ludmiła Roszko (1913-2000), wybitny geograf i współzałożycielka Instytut Miłosierdzia Bożego w setną rocznicę urodzin, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Miłołaja Kopernika, Toruń 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz