Późną jesienią, chyba w końcu października, przyjechałam do Torunia. Wszyscy podróżni spędzili noc w baraku na dworcu. O świcie można było iść bezpiecznie do miasta. Znalazł się jakiś wózek, który zaraz został obciążony, każdy położył swoje bagaże. Spiętrzył się ich cały stos, tak że jego właściciel nie mógł sam go uciągnąć. Pomagaliśmy mu wszyscy. Jedni popychali, inni ciągnęli. Z mostu otworzyła się piękna panorama miasta. Słońce akurat wschodziło. Szłam z dziwnym uczuciem w sercu. Tak jak się idzie na spotkanie czegoś tajemniczego, nieznanego, zakrytego. Pomyślałam, co mnie czeka w Toruniu? Co mi przyniesie ten nowy okres życia w mieście obcym, w środowisku nieznanym. Pamiętam, że patrzyłam w przyszłość bez lęku. Świadomość, że Bóg mnie prowadzi i towarzyszy mi, że jestem w Jego ręku, usuwała wszelki niepokój i troskę. "Nie troszczcie się, co będziecie jedli...". Byłam przeniknięta bardzo intensywnym i gorącym pragnieniem wypełnienia woli Bożej i pracowania dla Niego z całym sił, dla Jego sprawy. To pragnienie dominowało w sercu i nadawało kierunek w sercu, i panowało niepodzielnie nad moimi decyzjami. Wszystko inne wydawało się nieważne.
Zupełnie nie troszczyłam się o to, gdzie będę mieszkała, jak się urządzę. Nie mam przecież żadnych mebli, oprócz łóżeczka.
Wkrótce mogłam podziwiać Opatrzność Bożą. Dostałam wszystko, i pokój, i meble, i to nawet dane mi na własność. Stół, dwa krzesła, szafa, nocny stolik. Czułam się bardzo hojnie i niezasłużenie obdarowana. Był to pokój w domu próżnym, przygotowany profesorowi [Konradowi] Dargiewiczowi. Ponieważ jeszcze nie przyjechał, dano go mnie. A więc więcej otrzymałam, niż przysługiwało skromnej, początkującej asystentce.
Pamiętam, że z tego powodu przeżyłam głębokie wzruszenie, ponieważ czułam w otoczeniu Obecność Bożą. Tę opiekę odczuwałam na każdym kroku i po tym również. Wywołała w duszy podziw dla Boga i tym silniejsze z Nim związanie. Czułam się jak dziecko, które wie, że najlepszy Ojciec jest przy nim. Dlatego wszystkie obowiązki, czasem bardzo trudne, przyjmowałam bez wymawiania się, ufając w pomoc Bożą.
Trzeba było pomyśleć o zaręczaniu, co nam przyniesie dla życia duchowego. Utrzymywałam kontakt z o. Majkowskim. Kiedyś się wybrałam do Warszawy, do niego, pierwszy raz po Wilnie. Niełatwo było w owych czasach podróżować i pieniędzy nie miałam za dużo. Kontakt z o. Majkowskim musiał być rzadki. Kiedyś przyjechał do Bydgoszczy, tam się widziałam z nim. W tej sytuacji musiałam sobie poszukać spowiednika na miejscu. W tym czasie zaczęła się Sodalicja z ks. [Witoldem] Pietkunem, o. B. i o. S.
Tak jakoś się złożyło, że nawiązałam kontakt z ks. B. Znałam go z pracy w Sodalicji, był bardzo dobry i przez wszystkich kochany. B. udzielał się w pracy na polu charytatywnym.
Całe swe życie w Toruniu, a więc zaangażowanie w organizowaniu prac w tworzącym się Zakładzie Geografii oraz w pracy społeczno-religijnej i w Sodalicji akademickiej, wiązało się bardzo ściśle i włączało się w jeden nurt życia rozumianego w... Pojmowałam i widziałam jako realizację pewnego rodzaju ideałów wileńskich. Wszystkie podejmowane prace wiązały się ściśle z tym jedynym głęboko przenikającym nurtem życia, który porywał wszystko i wszystko, co spotkał na drodze, uwalniał...
Źródło: L. Roszko, Z żywym Bogiem iść przez życie. Zapiski duchowe, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz