Niespodzianka od Pana Boga.
Wojna - okupacja niemiecka - pobór na roboty do III Rzeszy Niemieckiej. I ja otrzymuję wezwanie do stawienia się w określonym urzędzie Arbeitu... zbieram dokumenty. Ale w ostatniej chwili, gdy już się przygotowuję do wyjścia, mama mówi: "Wiesz, Ludka, zostań, a niech za ciebie pójdzie Wala (moja siostra) dla dopełnienia powinności". Była. Pan Bóg lubi zaskakiwać.
Dwadzieścia lat temu byłam jeszcze w Wilnie. Życie nie było łatwe. Pracowałam w Litewskim Instytucie jako "inżynier-gieolog po muziejnoj rabocie" Nazywano mnie powszechnie "maleńkij inżynier". Czułam się strasznie głupio z tym tytułem inżyniera.
Właściwie Instytut Geologii był azylem dla profesorów, asystentow i absolwentów czy studentów geologii i geografii. POza tym starano się tam umieścić kogo się tylko dało z Polaków. Litwinów chyba nie było. Zjechało natomiast sporo Rosjan pod koniec naszego pobytu w Wilnie. Niektórzy w mundurach wojskowych, jak np. "naczalnik Kriwcow". Często wyperfumowani tak, że po ich przejściu przez pokój długo czuło się jeszcze przeróżne zapachy perfum.
Kriwcow - chudy, wysoki, starał się mieć zawsze groźną minę i być surowym. Podczas rozmowy zdarzało się, że krzyczał i bił pięścią w stół. Po co to wszystko? „Ja nie choczu być triapką!” . „Muszą się mnie bać. Jeśli nie będą się bali, nie będą słuchali”.
Na szczęście nie miałam z nim bezpośrednio do czynienia.
Tak jak w innych instytucjach i u nas były wówczas nocne dyżury. Pamiętam, kiedyś wypadła kolej na mnie. Zamknęłam drzwi frontowe. Czułam się bezpieczna i spokojnie sobie coś czytałam. Pomodliłam się przedtem i poleciłam się Matce Najświętszej. Żywe poczucie obecności Bożej i Matki Najświętszej dawały mi szczęście i spokój.
Nagle słyszę, że we frontowych drzwiach przekręca się klucz. Ktoś wchodzi. Był to oficer sowiecki z Instytutu. Nie znałam go. Po co przyszedł? Kontrola? Mieszkał w tym samym domu i tak sobie zaszedł. Była już późna godzina, może 9 czy 10 wieczór. Zaczął rozmawiać. Oczywiście przywitał się. Rozsiadł się na jakiejś kanapce, która tam była. Był bardzo grzeczny i starał się o uprzejmość w czasie rozmowy. Nie pamiętam dokładnie, o czym rozmawialiśmy. Wiem tylko, że utrzymywałam rozmowę w tonie poważnym i na jego początkowe żartobliwe zwroty reagowałam powagą. Potem i on sam przestawił się na taki sam ton. Mówiliśmy o sprawach ogólnych. Bardzo łatwo mogłam przejść do tematów religijnych. Przecież tym żyłam, a tu taka okazja, by powiedzieć o Bogu komuś, kto może o Nim nic nie wie!
Na te tematy mówiliśmy najdłużej. Już północ minęła, kiedy wreszcie mój nocny gość wstał do wyjścia. Przy pożegnaniu - rzecz u Sowietów niebywała - pocałował mnie w rękę. Boże, jak mnie ten pocałunek palił! Wywołał największe obrzydzenie. Nie dałam mu tego poznać, rozumiałam jego najlepsze intencje. Ale ledwo zatrzasnęły się za nim drzwi, pobiegłam pod kran i bez litości szorowałam dłoń. Zdarłabym z niej skórę! Drżałam z obrzydzenia. Wiem, że tu nie działały argumenty rozumowe. Nie czułam do tego człowieka żadnej nienawiści ani niechęci. Był nawet sympatyczny. A mimo to dotknięcie dłoni wywołało taką reakcję! Te przykre odczucia musiały jednak prędko minąć, bo zasnęłam mocno i dopiero sprzątaczka rano mnie obudziła.
W Instytucie pracowałam zaledwie parę miesięcy. Ale praca tam zaważyła - jak dziś widzę - na dalszych losach moich i może nawet na związaniu się z uniwersytetem w Toruniu.
Repatriacja
Kierownikiem naukowym Instytutu Geologicznego był wówczas profesor Passendorfer. On mi zaproponował repatriację z transportem uniwersyteckim i zaprosił do swego wagonu. On też, już w Toruniu, namawiał na pracę przy nowo tworzącym się uniwersytecie i ostatecznie całą rzecz przeprowadził.
Wtedy oczywiście ani mi to w głowie nie powstało. Jak zresztą nikomu.
Żyłam jeszcze w innym świecie. Ten był dla mnie najważniejszy i pierwszoplanowy - choć ukryty przed oczyma otoczenia. W naszej małej sześcioosobowej gromadce u stóp Miłosierdzia Bożego skupionej snuły się plany inne, plany przyszłej wspólnej pracy.
Repatriacja stała się konieczna. Nakazywała ją rozwaga, tym niemniej przeżyłam ją strasznie. Silniej może niż samą wojnę. Odczucie jakiejś zdrady, jakiejś ucieczki, jakiejś dobrowolnej rezygnacji i opuszczenia ziemi ojczystej nie mogło ustąpić przed najbardziej nawet przekonującymi argumentami rozumowymi. Przeżycia te mogą być porównywane jedynie z tymi, jakie wstrząsnęły nami, gdy w roku 1939 dowiedzieliśmy się, że Wilno nie będzie się broniło! To było straszne!
W obu wypadkach wchodziła w grę własna decyzja. W czasie okupacji panowała cisza. A to było zupełnie co innego.
Zbliżała się chwila odjazdu. Dwie z naszej gromadki wyjechały wcześniej. Postanowiłyśmy spotkać się w Krakowie.
W końcu i nasz termin wyjazdu nadszedł. Miałyśmy z mamą jechać do Mysłowic, bo tam już wcześniej (zimą) zatrzymali się Władkowie (szwagier z siostrą). Władek miał posadę lekarza przy szpitalu i duże służbowe mieszkanie. Pasowało to do moich planów, do Krakowa było blisko.
Transport nasz wyruszył. Zdaje się 9 lipca [1945 r.]. Jechaliśmy przez Warszawę w kierunku Poznania. Po raz pierwszy zobaczyłam ruiny Warszawy... Na Kobylim Polu pod Poznaniem kazano nam wszystkim przeładowywać się do innego pociągu. Dotychczas nie rozumiem, komu to przyszła ta genialna myśl, by udręczyć do końca i tak już umęczonych repatriantów!
Przeładunek nie był prosty z dwóch racji:
1. Nie było kogo wynająć do przenoszenia skrzyń i pakunków. A prof. Passendorfer miał kilkadziesiąt skrzyń z kamieniami! Kręcili się tylko sowieccy żołnierze, ale ich niechętnie wynajmowano, obawiając się, że się nie upilnuje rzeczy.
2. Pociągi ustawiono w dużej odległości od siebie, a na domiar złego po drodze trzeba było przejść przez las pali grubych jak pień drzewa, a wysokich chyba na 2 metry. Niektóre większe bagaże nie mieściły się między palami i trzeba je było podnosić ponad owe pale.
Po przeładunku na odkryte tory nasza maleńka grupa osób jadących w stronę Krakowa odjechała wraz z jakąś inną grupą repatriantów na południe.
A cały transport uniwersytecki - w stronę Torunia.
Przez cały czas, od chwili wyjazdu z Wilna, czymkolwiek bym się nie zajmowała podczas transportu, stale towarzyszyła mi myśl: jaka była wola Boża w stosunku do mnie na ten najbliższy, przejściowy - jak sądziłam - czas.
Gdy dziś [1.01.1965 r.j przypomniałam sobie tamte dni, długie 10 dni transportu, widzę, że to była jedna bezustanna modlitwa całej mojej istoty o rozpoznanie woli Bożej. Nie chciałam za nic na świecie z nią się rozminąć! Zrozumieć ją, rozpoznać ją, tego jednego pragnęłam najgoręcej!
Dojechałyśmy wreszcie do Katowic. Nasz wagon zatrzymał się akurat naprzeciwko baraku PCK. Było to - jak się potem okazało - bardzo szczęśliwe. Wszyscy wyładowali rzeczy na peron. Niektórzy od razu zorganizowali sobie transport i odjechali do domów. Zbliżał się wieczór. Nie było mowy, żebyśmy mogli odejść od rzeczy złożonych na peronie w poszukiwaniu jakiejś ciężarówki. Czekałyśmy na moją siostrę czy szwagra, ktoś z nich musiał przyjechać do Mysłowic, by nam pomóc. Miałyśmy nocować na peronie.
Tymczasem zorientowałyśmy się z mamą, że upilnowanie naszych rzeczy na peronie będzie nie lada sztuką. Zwłaszcza w nocy. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, na wszystkich peronach tłok. Niektórzy leżą pokotem na rzeczach. Jak się później okazało, byli to w dużej części tzw. szabrownicy. Nie znałam tego słowa. Ktoś mi wówczas wytłumaczył jego znaczenie. Poza tym wszędzie roiło się od Sowietów. Gdy chciałam przejść z naszego peronu do dworca, musiałam iść bardzo ostrożnie, żeby nie podeptać ludzi. Z trudem nieraz znajdowałam miejsce, by postawić stopę.
W tej sytuacji mama zdecydowała się poprosić PCK o przechowanie w ich baraku paru naszych walizek. Była to szczęśliwa myśl, bo właśnie walizki były przedmiotem bardzo atrakcyjnym dla sowieckich żołnierzy.
Ustawiłyśmy nasze skrzynki i pakunki w podkowę, pośrodku stanął fotel mamy, wzięty tylko do podróży. Za pół litra wódki Litwini pozwolili nam go zabrać z Wilna. Stary, o wyblakłym obiciu nie był dla nich atrakcyjny, a w drodze bardzo się przydał. Mama zawsze miała I klasę! Nawet na lorze. Teraz też mogła w nim wygodnie spędzić noc. Ja położyłam się na skrzyniach za mamą. Siostra siedziała obok. Musiałyśmy wciąż walczyć ze snem, by pilnować rzeczy. W pewnym momencie przysiadł się do siostry Sowiet i zaczął rozmawiać z nią i z mamą. To była rozmowa zaplanowana, by odwrócić uwagę od rzeczy. Mnie nie zauważył w ciemności. Natomiast ja zauważyłam, jak przez tory podczołgał się inny Sowiet, był zupełnie blisko, gdy krzyknęłam: „Kto tam?”. Efekt był nadzwyczajny. Nie zapomnę tego szybkiego, zwinnego odwrotu. Nawet nie podniósł się do ucieczki, tylko jak wąż ześlizgnął się z peronu i znikł w ciemnościach. Oficer dalej siedział i rozmawiał. Wreszcie odszedł.
Na drugi dzień, gdy już rozpakowywałyśmy rzeczy w Mysłowicach, stwierdziłyśmy z najwyższym zdumieniem, że została wykradziona z samego środka ogromnego pakunku pościelowego, wsadzona tam w ostatniej chwili, mała walizeczka z podręcznymi drobiazgami, zupełnie bez wartości! Złodziej spodziewał się znaleźć w niej najdroższe rzeczy, biżuterię itp. Tymczasem zobaczył dwa kubki, noże i widelec, kuchenne, parę talerzyków. To wszystko, co się używało do ostatniej chwili już po spakowaniu się do transportu.
Zaśmiewaliśmy się, wyobrażając sobie jego minę, gdy to wszystko zobaczył zamiast skarbów.
A jednocześnie podziwialiśmy zręczność. To był swego rodzaju majstersztyk: znaleźć ten drobiazg w ogromnym pakunku i tak go wyciągnąć, że i znaku nie było. A poza tym kiedy? Pilnowaliśmy, a jednak nie upilnowaliśmy.
Mysłowice
Mysłowice stały się naszym pierwszym azylem, a dla mnie właściwie bazą wypadową. Władkowie przy szpitalu otrzymali obszerne, wygodne mieszkanie. Mogłyśmy się bez kłopotu u nich zatrzymać.
Wkrótce jednak po przyjeździe postanowiłam wyruszyć w podróż i poodwiedzać bliskich, rozsianych w różnych miastach Polski.
Bilet PURu z Wilna do Polski upoważniał do swobodnych rozjazdów po Polsce w ciągu jakiegoś czasu (miesiąca?) dla znalezienia sobie odpowiedniego miejsca pobytu.
Pierwsze kroki skierowałam do naszych [członkiń Szóstki]. Zdaje się najpierw odwiedziłam Izę i Jadzię [Osińską] we Wrocławiu. Wyjechały one wcześniej z panią Srebrzyńską (przełożoną skrytek) i w jej domu na razie mieszkały.
Pamiętam nasze powitanie, a potem niekończące się rozmowy na temat najbliższej przyszłości. Postanowiłyśmy, że na razie będę pracowała - jeszcze nie wiedziałam gdzie - a potem, gdy one już jakoś się urządzą, zostawię wszystko i dołączę do nich. Nie miałyśmy pojęcia, jak miało wyglądać to ich „urządzanie się” ani gdzie. Trochę czekałyśmy na bieg dalszych wypadków, spuszczałyśmy się na Opatrzność Bożą. Nie mogłyśmy na razie nic przedsięwziąć. Na wspólny dom trzeba było jeszcze poczekać.
Po powrocie stamtąd zaczęłam rozglądać się za posadą. Udałam się do jakichś instytucji górniczych w Katowicach, już nie pamiętam jakich. Nie miałam tam nikogo. Musiałam przezwyciężyć onieśmielenie i jakieś opory wewnętrzne, by pukać od drzwi do drzwi i oferować swoje usługi. Pytano mnie, co umiem. Legitymowałam się dyplomem z geografii. Ale widocznie mój wygląd nie budził zbytniego zaufania, skoro nie kwapiono się z zaangażowaniem mnie. Wyglądałam nieco szczenięco. Czułam, że się mi przyglądano uważnie, odnosiłam wrażenie, że taksowano moje możliwości pracy. Wreszcie jeden z inżynierów zaproponował mi bardzo niepewnym tonem jakąś pracę. Pensja nie była najgorsza. Podziękowałam i wyszłam z tym, że jeżeli nie znajdę czegoś bliższego moim zainteresowaniom, to się zgłoszę.
Tymczasem szykowałam się do następnej wyprawy. Trochę na poszukiwanie rodziny, trochę w celu jednej z naszych koleżanek w Bydgoszczy, a przy okazji Torunia.
Podróżowanie w tamtych czasach nie należało do przyjemności. Tłok niesamowity w pociągach. Zestawy wagonów były różne, czasem osobowe, czasem towarowe. Szyby powybijane. Nieraz jechałam na buforach, na stopniach. Dostanie się do środka wagonu było luksusem. Mnóstwo osób lokowało się na dachach, byle jechać.
W Toruniu odwiedziłam znajomych z Wilna, m.in. prof. Passendorfera.
Źródło: L. Roszko, Z żywym Bogiem iść przez życie. Zapiski duchowe, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz