Doc. dr Ludmiła Roszko należy do najstarszych pracowników naukowo-dydaktycznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. W1983 r. przechodzi na emeryturę. Jest zamiłowanym nauczycielem akademickim bardzo poważnie traktującym swoje obowiązki dydaktyczne. [...] Od samego początku swej pracy łączy umiejętnie prace dydaktyczne z badaniami naukowymi. Posiada poważny dorobek naukowy. Różne przyczyny, w tym także obiektywne, niezależne od niej, złożyły się, że nie uzyskała dotychczas tytułu profesora nadzwyczajnego. Jej prace dydaktyczne, jak i osiągnięcia naukowe zasługują na uznanie.
To fragment opinii prof. dr. hab. Władysława Niewiarowskiego, jaka została dołączona do ostatniego, trzeciego wniosku o nadanie Roszkównie profesury. Tytułu naukowego, którego nigdy - mimo wielkości swego naukowego dorobku - nie otrzymała.
Blisko trzy dekady od przejścia na emeryturę i kilkanaście lat od jej śmierci są wystarczającym okresem, aby w świadomości dzisiejszych studentów i profesorów toruńskiego uniwersytetu zacierała się pamięć o Jej naukowym dorobku i zaangażowaniu w budowanie prestiżu tej uczelni. Przede wszystkim zaś niezwykłej osobowości, kształtującej się w pokrętnych trybach historii naszego państwa i narodu.
Pozostały wśród jej studentów, o czym zaświadczają zbierane przez Instytut Miłosierdzia Bożego wspomnienia, jedynie krążące legendy o wytoczonym jej niegdyś procesie sądowym, który miał złamać jej karierę naukową. Uzupełniane wspomnieniem pokaźnych rozmiarów krzyża, który witał każdego wchodzącego do gabinetu „babci”, jak nazywali ją jej wychowankowie.
Setna rocznica urodzin pozwala, by powrócić do tego, kim była i jaki dorobek po sobie pozostawiła Ludmiła Roszko, by niejako poznać ją na nowo, tym razem pełniej i prawdziwiej.
Była nie tylko kompetentnym wykładowcą i fachowcem w swojej dziedzinie oraz - po prostu - dobrym człowiekiem o wschodnim temperamencie. Była też świadkiem i uczestnikiem wydarzeń, które odmieniły oblicze Kościoła katolickiego w XX wieku. Kobietą żyjącą „w ukryciu” swoją konsekracją Chrystusowi. Apostołką miłosiernego Boga.
Urodziła się jako Ludmiła Wasiliewna Rożkowa, Rosjanka wyznania prawosławnego, dnia 15 VI 1913 r. Ochrzczona została pięć dni później w cerkwi prawosławnej we wsi Nowoswitliwka, znajdującej się na terenie wschodniej Ukrainy.
Była owocem płomiennej miłości, która w tamtych czasach nie powinna była się wydarzyć. Jej ojcem był, urodzony w 1877 r., pochodzący z okolic Ługańska (dziś: na Ukrainie), Rosjanin wyznania prawosławnego, mies¬czanin chłopskiego pochodzenia, absolwent prawosławnego seminarium duchownego, a następnie Wydziału Fizyki i Matematyki Uniwersytetu w Juriewie (dziś: Tartu w Estonii), Wasilij Porfirowicz Rożkow. Pracując w smoleńskim żeńskim gimnazjum jako nauczyciel matematyki uczył także - pochodzącą z polskiej patriotycznej rodziny o korzeniach arystokratycznych, katoliczkę - Jadwigę Domańską. Mezalians ten oznaczał dla matki Ludmiły konieczność opuszczenia rodzinnych stron i próbę budowania nowego domu u boku swego męża. Pierwsze kroki skierowali w okolice Ługańska, gdzie mieszkali krewni Bazylego.
Na stałe osiedli w Muromiu, mieście w środkowej Rosji, leżącym nad rzeką Oką. Tam postanowili zbudować swój rodzinny dom. Tam Bazyli podjął pracę jako nauczyciel matematyki i geografii, matka zaś zatrudniła się w biurze gubernatora. Tam także przyszły na świat kolejne dzieci: Jerzy, Wiktor i Waleria. Ludmiła po kilku dziesięcioleciach, być może nieco idealizując tamten okres swego życia, wspominała go niemal jak sielankę.
Zapamiętała, jak ojciec pokazywał [jej] obrazki różnych zwierząt. Siedziałam u niego na kolanach, z tyłu za nim, trochę z jego lewej strony stała oszklona biblioteczka z pięknymi książkami, z których wybierał dla mnie na-bardziej atrakcyjne - bogate w ilustracje rozmaitych zwierząt. Pamiętam te szczęśliwe chwile. Ojciec był człowiekiem znanym (jak mówiono) z dobroci. Może i ja wówczas, odczytując ciepło jego serca, dlatego szczególnie zapamiętałam te chwile.
Ta jedyna kartka, na której zapisała wspomnienie o swoim ojcu, jaka została znaleziona w pozostawionych po nią materiałach, zawiera także akapit opisujący jej matkę z tamtego czasu. Ludmiła zapamiętała ją jako kobietę łagodną, uroczą i pełną wdzięku. Nigdy nie słyszałam jej krzyczącej, nie pamiętam, żeby się złościła i wpadała w gniew, co nie znaczy, że nie była czymś zirytowana. Pomimo łagodnego usposobienia była osobą z charakterem, potrafiła przeprowadzić swoją wolę /zamążpójście wbrew woli rodziców i ro\ziny/ była też dzielna, niepoddająca się spadającym na nią nieszczęściom.
Sielankę dzieciństwa, w piątym roku jej życia, przerwał wybuch Rewolucji 1917 r. Zamęt nowego porządku szybko dotarł także do Muromia. Nowa władza ludowa, a dokładniej Trybunał Rewolucyjny Guberni Włodzimierskiej, postawił pod sąd i - zaocznie - skazał jej ojca na karę śmierci przez rozstrzelanie. Bazyli Rożkow był białogwardzistą, jednym z przywódców buntu, jaki przeciw władzy rewolucyjnej wybuchł w mieście w lipcu 1918 r. Za ten czyn został uznany za „wroga ludu”. Dlatego, chcąc chronić swoje życie, zmuszony był uciekać. Schronienie znalazł prawdopodobnie na Ukrainie. Zmarł w nieznanych bliżej okolicznościach, jak zapisała Roszkówna w jednym z podań o pracę, w 1919 r.
Sytuacja rodziny, a właściwie wdowy w małymi dziećmi, stała się odtąd tragiczna. W następujący sposób opisuje ją kuzyn jej matki w swoim pamiętniku: Rewolucja pozbawiła ich majątku, a co gorsze zabrała życie trzech najbliższych członków rodziny: mąż i ich synek umarli w wyniku grasującego tam tyfusu, a teściowa z rozpaczy po utracie syna i wnuka popełniła samobójstwo. Biedna Jadzia pozostała z dwiema córeczkami. Wypędzona z majątku, bez jakichkolwiek środków utrzymania, przeszła piekło na ziemi. Dzięki wielkiej dzielności i energii uratowała jednak siebie i obie dziewczynki. Często, z okolicznych wsi dźwigała po kilkanaście kilometrów worki ze zdobytymi kartoflami, mąką lub węglem. Po zwycięskiej dla Polski wojnie 1920 roku cudem udało się Jej wrócić do kraju. Zamieszkała w Wilnie, przy swoim starszym bracie, Bolesławie, zajmującym stanowisko inżyniera - administratora uniwersyteckich budynków. Do tamtych wydarzeń Ludmiła nigdy potem nie powracała. Pozostały dotąd nieznane nawet jej najbliższym.
Wilno stało się jej nowym domem, a Polska - ojczyzną. Ludmiła i jej siostra Waleria otrzymały polskie obywatelstwo i zostały przyjęte do kościoła rzymskokatolickiego. Wraz z matką spolszczyły także pisownię i wymowę swojego nazwiska na Roszko.
Zachowała się, przechowywana do dziś w wileńskim archiwum, teczka personalna studentki Ludmiły Roszko. W odręcznie pisanym życiorysie można przeczytać: W roku 1924 przyjechałam z Rosji do Wilna i od razu wstąpiłam do III oddziału szkoły powszechnej im. Z. Bukowieckiej, którą ukończyłam w 1928 roku. Tegoż roku zostałam przyjęta na podstawie egzaminu do IV klasy Gimnazjum Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu w Wilnie, którą w 1933 roku ukończyłam. Tego samego roku Ludmiła złożyła egzamin maturalny i została przyjęta na geografię i geologię, na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Studia wyższe ukończyła uzyskaniem tytułu magistra filozofii w zakresie geografii dnia 5 XII 1939 r., na dziesięć dni przed zamknięciem tej uczelni przez władze litewskie.
Jakie było jej życie w Wilnie? Po pierwsze, ponownie spokojne i bezpieczne, po czasie burzy i rodzinnych dramatów. Stała praca matki Ludmiły w Państwowym Banku Rolnym stanowiła podstawę ich utrzymania. Żyły bardzo skromnie, gdyż pensja matki wystarczała zaledwie na najpotrzebniejsze wydatki. Obie siostry były dobrymi uczennicami, otrzymującymi wyróżnienia za swoje postępy w nauce, co było z pewnością radością i swoistym wsparciem dla matki. Programy stypendialne i pomocowe, realizowane wówczas także na wileńskim uniwersytecie, pozwoliły Ludmile, po zdanej maturze, kontynuować naukę.
Dość wcześnie ujawniły się też jej zainteresowania geografią i przyrodą. Oprócz przytoczonego już wspomnienia z czasów muromskich, ojca uczącego ją dostrzegania piękna otaczającego ją świata, zachowała się jej legitymacja z czasu gimnazjum. Wydana w 1932 r., zaświadcza o przyjęciu Roszkówny do szkolnego Koła Krajoznawczego. Nie do ustalenia są dziś motywy wyboru jej kierunku studiów. Jej zainteresowania są jednak zbieżne z tym, co w Tartu studiował jej ojciec. Być może to on zaszczepił w niej umiłowanie przyrody, a - być może - wybór kierunku edukacji i późniejszej drogi życia zawodowego - był przejawem tęsknoty za nim i swoistym hołdem jemu złożonym.
Roszkówna, jak sama wspomina, w stosunkowo młodym wieku odczuła także pragnienie oddania siebie Bogu. O pierwszej takiej myśli, wewnętrznym zaproszeniu, które przyszło ze strony Jezusa, wspominała, gdy opisywała swój pobyt na jednym z wyjazdów sodalicyjnych nad morzem. Miała wówczas 8-9 lat. Choć wyraziła wówczas zgodę - co potwierdziła kilkadziesiąt lat później - ukonkretnienie tego dziecięcego pragnienia przyszło dopiero w trakcie jej studiów. Wówczas jej życie miało się koncentrować wokół trzech sfer: nauki, akademickiej Sodalicji Mariańskiej i życia towarzyskiego. Nauka - zapisała po latach - szła mi dobrze. Wżyciu towarzyskim - brałam pełny udział (wycieczki, zabawy, bale), ale nie wtapiałam się w nie. Czułam swoją inną tożsamość. Ale rozumiałam, że nie mam prawa uchylać się i izolować odżycia. Powinnam tam być, ale byćw pełni sobą. Tak czułam, tak postępowałam, ale nie zastanawiałam się długo nad tym.
Wybuch II wojny światowej dla Kresowian był podwójnie tragiczny. Oprócz okupacji sowieckiej i niemieckiej, Polacy musieli mierzyć się z wrogimi aktami Litwinów, którzy wsparci siłą armii kolejnych okupantów, ostrze terroru skierowali przeciw mieszkającym tam Polakom, by walczyć o niepodległe państwo. Roszkówna pomiędzy 1 XII 1940 r. a 20 IX 1941 r. (zamknięcie szkoły) uczyła geografii w VI Żeńskim Gimnazjum. Po zorganizowaniu w Wilnie tajnych kompletów, jak zaświadcza jedna z uczestniczących w nich, organizowała takie nauczanie na Zarzeczu. Ona sama, w deklaracji zgłoszeniowej do „Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej”, zapisała: nosiłam broń i inne polecenia - przez parę miesięcy - wkrótce zostałam skierowana wyłącznie do tajnego nauczania (za pośrednictwem ks. prof. Henryka Hlebowicza). Kapłan ten (dziś błogosławiony) musiał wówczas odgrywać w jej życiu duchowym dużą rolę. Był także, jak wspomina, jej spowiednikiem. Być może dlatego silnie przeżyła jego śmierć, tym bardziej że dowiedziała się o niej w niezwykłych okolicznościach.
Siedziała wówczas, wraz z kilkoma koleżankami, w mieszkaniu cenionego w Wilnie kapłana, profesora miejscowego uniwersytetu, spowiednika wielu zgromadzeń zakonnych, orędownika miłosierdzia Bożego - ks. Michała Sopocki, na kolejnym spotkaniu formacyjnym osób pragnących pogłębienia życia wewnętrznego. Miała na nim wtedy przedstawić przygotowany przez siebie wykład na temat biblijnego hymnu „Magnificat” .
Ksiądz Michał Sopoćko (dziś błogosławiony), w mieszkaniu którego odbywały się te spotkania, był również spowiednikiem (dziś świętej) siostry Marii Faustyny Kowalskiej, zakonnicy ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, która miała doświadczać niezwykłych mistycznych przeżyć. Widzenia, o jakich wspominała swemu spowiednikowi, zawierały orędzie, które miało być przesłaniem skierowanym do całego świata. Miało ono przypomnieć (na czasy ostateczne) miłosierdzie Boga, jako jedyne źródło i ratunek dla zagubionej ludzkości. Przed swoją śmiercią (w 1938 r.) mistyczka ta przekazała swemu wileńskiemu spowiednikowi całość otrzymanego od Chrystusa objawienia, on zaś siebie rozumiał jako tego, który ma stać się jego powiernikiem i realizatorem. Sekretarce Swego miłosierdzia, jak określał s. Faustynę Zbawiciel, nakazał On, by w świecie był czczony Jego wizerunek, było obchodzone święto miłosierdzia w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, a wierni ponownie czcili ten Boży przymiot oraz by powstało nowe Zgromadzenie, które w świecie będzie wielbić i głosić Boże miłosierdzie.
Ksiądz Sopoćko jeszcze za życia swej penitentki podjął się realizacji tegoż dzieła, początkowo ukrywając źródło swej „fascynacji” tym Boskim przymiotem. Jedynie ostatnie żądanie Chrystusa pozostawało początkowo niespełnionym.
Posłuszny swej penitentce czekał aż Pan przyprowadzi osobę ze świata, która zechce tworzyć taką wspólnotę. Nie podejmował żadnych działań do wiosny 1941 r., gdy zgłosiła swój akces do nowego zgromadzenia Jadwiga Osińska, znana mu absolwentka filologii klasycznej na wileńskim Uniwersytecie, z której pomocy w tłumaczeniach tekstów o miłosierdziu Bożym nierzadko korzystał. Ks. Sopoćko uznał, że to jest ów oczekiwany znak i rozpoczął przygotowania do organizowania owego oczekiwanego przez Chrystusa zgromadzenia zakonnego. Jedną z kandydatek była Ludmiła Roszko.
Ludmiła zapamiętała tę ważną rozmowę o swej przyszłości z ks. Sopocką następująco: Ks. prof. pewnego dnia, gdy przyszłam z jakąś sprawą do niego, zapytał o plany na przyszłość. Wówczas usłyszał odpowiedź: „myślę o klasztorze, ale nie wiem, jaki”. Wówczas zaczął mówić os. Faustynie i Miłosierdziu Bożym, pytając, czy chciałabym należeć do przyszłego zgromadzenia Miłosierdzia Bożego. Natychmiast, bez wahania - owszem z jasną decyzją odpowiedziałam „Tak”. Prof. Sopoćko lekko się uśmiechnął, a ja czułam się szczęśliwą. Decyzja ta nie była dla Roszkówny pochopna ani nieprzemyślana. Stanowiła ukonkretnienie głosu powołania, które - jak sama zaświadcza - odczuwała od lat dziecięcych.
Ludmiła Roszko była już wówczas ponad trzydziestoletnią kobietą, aktywną zawodowo, która nadal szukała sposobów rozwoju swojego życia duchowego.
Wiarę w Boga otrzymała od swoich rodziców. Tak ojciec - wyznania prawosławnego, jak i matka - katoliczka, sami pozostając osobami wierzącymi, przekazali ją także swoim dzieciom.
Pierwszym rysem duchowości Ludmiły, jeszcze jako kilkunastoletniej dziewczynki, który pozostał obecny także w całym dorosłym życiu, jest jej maryjność. Z pozostawionych przez nią pism, jak i pamiątek, wyłania się obraz osoby mającej wielkie nabożeństwo do Matki Najświętszej. Jej także, już w 1934 r., oddała całe swoje przyszłe życie. Zachowała się odręcznie pisana przez nią kartka z takim oto ślubowaniem: Święta Maryjo, Bogurodzico Dziewico, ja, Ludmiła, obieram sobie Ciebie dzisiaj za moją Panią, Orędowniczkę, Patronkę i Matkę moją. Postanawiam i przyrzekam uroczyście nie opuścić Cię nigdy, nie mówić ani czynić nic takiego, co by się sprzeciwiało chwale Twojej i nie dozwolić, aby ci, którzy ode mnie zależeć będą w czem czci należnej Tobie ubliżyli. Błagam Cię, Matko Boża, najpokorniej, przyjm mię dzisiaj na zawsze za dziecię swoje, bądź mi pomocą we wszystkich potrzebach moich teraz i zawsze i w godzinę śmierci mojej. Amen.
Pobożność maryjna była pogłębiana w Sodalicji Mariańskiej przez niemal cały okres wileński. Roszkówna przechodziła kolejne etapy formacji oraz pełniła w jej strukturach odpowiedzialne funkcje: sekretarki, wiceprezeski i dwukrotnie prezeski. Można powiedzieć, że Sodalicja Mariańska była tą wspólnotą, wewnątrz której Ludmiła budowała podwaliny swojej dojrzałej wiary. Maryjność zaś na zawsze pozostała jednym z podstawowych filarów jej duchowości. Akt oddania Matce Bożej ponawiała wielokrotnie w ciągu dorosłego życia, szukając Jej wsparcia szczególnie w trudnych dla siebie momentach życia.
Poprzez przynależność do Sodalicji poznała ks. Sopoćkę i zetknęła się z miłosierdziem Bożym, które z czasem stało się osią jej duchowości. Akces do tworzenia nowego zgromadzenia, którego członkinie wielbiłyby ten Boży przymiot modlitwą i czynem stanowiło zaś ukonkretnienie głosu powołania, które towarzyszyło jej od lat dziecięcych. Napisała: Pomimo wojny - byłam szczęśliwa. Jezus był tuż i niósł ze sobą poczucie niesłychanej wolności wewnętrznej i gotowości na wszystko z największym spokojem. Z czasem także ona stała się apostołką Bożego miłosierdzia.
Wraz z nią, obok wspomnianej już Jadwigi Osińskiej, chętnymi do tworzenia nowej wspólnoty zakonnej były także: Izabela Naborowska (obie z J. Osińską stały się w przyszłości matkami organizatorkami Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego), Jadwiga Malkiewiczówna, Adela Alibekow i - nieco starsza od pozostałych, silnie wówczas zaangażowana w działalność konspiracyjną - Zofia Komorowska. Stanowiły pierwszą wspólnotę, nazywaną dziś Wileńską Szóstką.
Pierwsze ich „oficjalne” spotkanie odbyło się na początku lutego 1942 r., w mieszkaniu ks. Sopocki . Ich radość nie trwała długo, gdyż w miesiąc po tej dacie, w wigilię uroczystości św. Kazimierza - patrona Wilna, Niemcy aresztowali wielu księży. Spowiednikowi s. Faustyny udało się bezpiecznie opuścić miasto, ale przez kolejne czterdzieści miesięcy zmuszony był ukrywać się pod przybranym nazwiskiem w Czarnym Borze. Opiekę nad „pisklętami miłosierdzia”, z jego woli, sprawowali przez ten czas: ks. prałat Żebrowski i dwie siostry ze zgromadzenia Sióstr od Aniołów - s. Helena Majewska i s. Alojza Gilewska. Przygotowania do powstania nowego zgromadzenia nie tylko nie ustały, ale jeszcze się zintensyfikowały.
Roszkówna zapamiętała tamten okres w następujący sposób: Przychodziłyśmy na Świętojańską do ich domu b. dyskretnie, pojedynczo, żeby nie zwracać uwagi ówczesnej władzy niemieckiej. [...] Nasza praca szła w 2 kierunkach: 1 - wyrobienia wewnętrznego pod kierunkiem Sióstr Anielskich i 2 - przygotowania przyszłego Zgromadzenia. Pierwszą kierowały p. Gilewska i p. Helena Majewska. [...] drugi rodzaj spotkań odbywał się pod kier. ks. prał. Żebrowskiego w „podziemiach” domu parafialnego przy kościele św. Jana, w którym mieszkał w owym czasie. [...] Była to kuźnia, w której wykuwała się koncepcja przyszłego zgromadzenia i jego profilu tak wewnętrznego, jak i zewnętrznego. Wszystkie zgadzałyśmy się z tym, że przyszłe zgromadzenie winno być inne niż wszystkie dotychczas istniejące. Pragnęłyśmy w nim połączyć życie w zakonie i pracę w świecie. Stąd rodziły się czasem nieprawdopodobne pomysły i różne punkty widzenia.
Niebawem każda z nich podjęła bardzo ważną dla siebie decyzję - roczne śluby zakonne. W „Dzienniku” spisanym przez s. Helenę Majewską, znaleźć można dość szczegółowy opis tamtego wydarzenia: oto dziś, w kapliczce sióstr karmelitanek na ul. Popławskiej 29 o godz. 9 rano w czasie Mszy św. odprawionej przez czcigodnego księdza prałata Leona Żebrowskiego w jego obecności złożyło sześć wybranek Bożych swą gotowość służenia Jezusowi Miłosiernemu i naśladowania Go w uczynkach miłosiernych oraz przebłagania u Ojca Niebieskiego miłosierdzia nad grzesznym światem. Wybranki te to: s. Jadwiga - Faustyna Osińska, s. Izabela - Benigna Naborowska, s. Ludmiła - Maria Konsolata Roszkówna, s. Jadwiga - Teresa Malkiewiczówna i s. Aleksandra - Helena Komorowka. Były to narodziny Zakonu Służebniczek Miłosierdzia, którego chciał według słów s. Faustyny Pan Jezus, a tym samym i s. Faustyna, i ojciec.
Dzień ten można uznać zarówno za początek życia w konsekracji Ludmiły Roszko, ale i „narodziny” nowego, żądanego przez Chrystusa, zgromadzenia zakonnego. Imię zakonne - Konsolata, jakie przyjęła w czasie tych ślubów, otrzymała niejako na cześć (wówczas) służebnicy Bożej s. Benigny Konsolaty Ferrero, włoskiej zakonnicy ze Zgromadzenia Sióstr Wizytek, która miała także mieć widzenia Chrystusa, który za jej pośrednictwem chciał przekazać światu orędzie Swej miłości i miłosierdzia.
Śluby odnawiane były w kolejnych latach. Natomiast wobec ks. M. Sopocki po raz pierwszy w 1944 r. Wówczas spełniło się także jedno z widzeń, które miała s. Faustyna: w pewnym dniu widziałam kapliczkę i w niej sześć sióstr, które przyjmowały Komunię św., której udzielał nasz spowiednik, ubrany w komże i stułę. W tej kaplicy nie było ani ozdób, ani klęczników.
Powrót Założyciela z ukrycia i coraz pewniejsza klęska Niemiec hitlerowskich były nadzieją na pokój, powrót do „normalnego” życia, a tym samym rozwój zgromadzenia. Okoliczności te dla wileńskiej Szóstki nie zakończyły jednak wojennych trudności. Każda z nich, wraz z setkami tysięcy Polaków mieszkających na Kresach II Rzeczpospolitej, została objęta przymusową repatriacją.
Roszkówna opuściła Wilno tzw. transportem uniwersyteckim 9 VII 1945 r. Profesor Edward Passendorfer, który w 1944 r. kierował Państwowym Litewskim Instytutem Geograficznym, a któremu powierzono misję tworzenia struktur uniwersyteckich w Toruniu, zaoferował swej pracowni-cy nie tylko miejsce w swoim wagonie, ale i pewne mieszkanie oraz stałą pracę. Ludmiła skorzystała jedynie z pierwszej propozycji.
Długa, uciążliwa podróż w nieznane była dla L. Roszko trudnym doświadczeniem. Wspominała po latach: Odczucie jakiejś zdrady, jakiejś ucieczki, jakiejś dobrowolnej rezygnacji i opuszczenia ziemi ojczystej nie mogło ustąpić przed najbardziej nawet przekonywującymi argumentami rozumowymi. Przeżycia te mogą być porównywalne jedynie z tymi, jakie wstrząsnęły nami, gdy w roku 1939 dowiedzieliśmy się, że Wilno nie będzie się broniło! To było straszne! [...] Gdy dziś przypominam sobie tamte dni, długie 10 dni transportu, widzę, że to była jedna bezustanna modlitwa całej mojej istoty o rozpoznanie Woli Bożej. Nie chciałam za nic w świecie z nią się rozminąć!.
Początkowo zamieszkała, korzystając z pomocy siostry i szwagra, w Katowicach. Pierwsze swe kroki skierowała jednak do Wrocławia, gdzie przebywały po przesiedleniu Jadwiga Osińska i Izabela Naborowska. Zapamiętała: Pamiętam nasze radosne powitanie, a potem niekończące się rozmowy na temat najbliższej przyszłości. Postanowiłyśmy, że na razie będę pracowała - jeszcze nie wiedziałam gdzie - a potem, gdy one już jakoś się urządzą zostawię wszystko i dołączę się do nich. Nie miałyśmy pojęcia, jak miało wyglądać to ich „urządzanie się” ani gdzie. Trochę czekałyśmy na bieg dalszych wypadków, spuszczałyśmy się na Opatrzność Bożą. Nie mogłyśmy na razie nic przedsięwziąć. Na wspólny dom trzeba było jeszcze poczekać. Cała Szóstka chciała kontynuować swoje dzieło, choć nie było wiadomo, jak ono ma się rozwijać w nowych okolicznościach. Różne uwarunkowania sprawiły, że dość szybko przyjechała wraz z matką do Torunia i przyjęła także i drugą ofertę prof. Passendorfera - pracę w toruńskim uniwersytecie.
Myśl o zgromadzeniu i własnej konsekracji nie ustawała. Roszkówna rozumiała, że trzeba znaleźć nową formułę, dostosowaną do czasu i okoliczności, a jednocześnie dochować wierności zamysłowi założyciela. Szóstka spotkała się latem 1947 r. w Poznaniu, gdzie wspólnie odprawiły rekolekcje i ponowiły swoje roczne śluby. W kolejnym roku spotkały się w Myśliborzu, gdzie J. Osińska i I. Naborowska mieszkały już wspólnie w domu, który w ich zamyśle miał stać się macierzystym dla nowego zgromadzenia. Tam też, w sierpniu 1948 r., po raz pierwszy po repatriacji, spotkały się wszystkie z ks. M. Sopocką.
Dramatyzm tamtego porekolekcyjnego spotkania Szóstki ze swym Założycielem był wielokrotnie opisywany i wyjaśniany przez Roszkównę. Nie wchodząc w szczegóły jego przebiegu, należy odnotować, że jego owocem było powstanie - z woli tego kapłana - dwóch działających do dziś wspólnot „wyrosłych z jednego pnia”: habitowego Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego i świeckiego Instytutu Miłosierdzia Bożego.
Do tej ostatniej, obok Ludmiły, która była największym orędownikiem jej powstania, dołączyły wtedy także dwie inne członkinie Szóstki. Opiekunem kościelnym został (z rekomendacji Roszkówny), jezuita pracujący wówczas w Toruniu, o. Leon Nowak SJ. Roszko i o. Nowak rozpoczęli organizację nowej wspólnoty życia konsekrowanego. Przygotowywano jego konstytucję, organizowano odtąd coroczne, letnie rekolekcje oraz regularne, cotygodniowe spotkania. Do wspólnoty zgłaszały się kolejne kandydatki, także spoza Torunia. W styczniu 1949 r. powstały zespoły w Łodzi i Radomiu. Wspomniany jezuita wykazywał duże zaangażowanie w sprawy powstającego Instytutu. Także i Ludmiła, mimo wielości zobowiązań zawodowych, całą sobą była oddana współtworzonej przez siebie wspólnocie.
Dzień 24 IX 1949 r. jest datą jej wieczystej profesji. Swoje śluby złożyła na ręce o. Nowaka prawdopodobnie w kaplicy zakonnej klasztoru jezuitów w Toruniu. Fakt ten wskazuje na jej determinację i konsekwencję w kroczeniu wcześniej wybraną drogą - oddania siebie i stawania się narzędziem Bożego miłosierdzia, czyli - pośrednio - o dojrzałości wyboru i decyzji, wielokrotnie potwierdzanej, ale i weryfikowanej przez niesprzyjające okoliczności.
Początkową zgodną współpracę Roszkówny i o. Nowaka zahamowały różnice, które dotyczyły coraz bardziej fundamentalnych dla Ludmiły kwestii. Zaczynała ona rozumieć, że asystent kościelny, którego sama w jakiś sposób wybrała, prowadzi wspólnotę w inną stronę niż pierwotny zamysł ks. Sopocki: m.in. usunięcie z projektu konstytucji zapisu o patronalnej roli Maryi, więzi z organizującym się w Myśliborzu zgromadzeniem oraz kilka innych elementów zaogniło ich wspólne relacje. Spór ten prowadził do zauważalnej przez członkinie Instytutu wzajemnej niechęci pomiędzy tym kapłanem a Prezydentką wspólnoty. Ludmiłę ciąg kolejnych zdarzeń w tej materii doprowadził, co dokumentują liczne jej notatki, do największego w jej życiu kryzysu wiary.
Wówczas musiała dokonać przedefiniowania swojego rozumienia roli spowiednika w rozeznawaniu woli Bożej. Dotąd, zgodnie chociażby z tym, czego uczył ks. Sopoćko, rozumiała, że kapłan posługujący w konfesjonale reprezentuje samego Zbawiciela i penitent winny jest mu bezwzględne posłuszeństwo. Ona sama dostrzegała lawinowo rosnący rozdźwięk pomiędzy tym, co rozumiała jako wolę Bożą w swoim życiu (zamysł ks. Sopocki jako założyciela wspólnoty) a postawą i działaniem swojego spowiednika - o. Nowaka. Napisała po latach: Podsumowuję dawne ostro zarysowane przeżycia, kiedy po raz pierwszy otworzyły mi się oczy: 1. Załamało się we mnie to, co było, zdawało się, niewzruszone, fundament pracy wewnętrznej; załamały się zasady: a. absolutne posłuszeństwo kierownikowi duchowemu; b. szczerość wobec niego. Starałam się o najdalej posunięte posłuszeństwo wobec Boga, to stwierdzam - wynikało z tego zło. Wniosek: nie zawsze należy słuchać spowiednika. To stwierdzenie było strasznym ciosem dla duszy i jest nadal.W efekcie pozostała wierna - tak oceniła swoją postawę - pierwotnemu zamysłowi ks. Sopocki jako założycielowi wspólnoty i realizatorowi żądań Chrystusa, przekazanych przez posługę s. Faustyny, ograniczając dostęp do swego „wnętrza” o. Nowakowi.
Ten jej wewnętrzny dramat był interpretowany przez inne członkinie Instytutu jedynie jako różnica poglądów pomiędzy Prezydentką a asystentem kościelnym, który przybierał charakter osobistej niechęci względem siebie. Dopiero treść notatek, które spisała na polecenie jednego ze swoich spowiedników, a znalezione po jej śmierci, opisujące całość tej relacji, odkrywają prawdziwy dramat tamtego czasu dla jej życia duchowego.
Wówczas, w czasie najcięższych wątpliwości, złożyła ślub ufności Bożemu miłosierdziu. Napisała, że dzień 2 II 54 r. [w którym Kościół obchodzi święto ofiarowania Matki Bożej - przyp. autora] było tym dniem ofiarowania się Panu Bogu z największym zaufaniem na wszystko, co tylko zechce ze mną uczynić! Ufać Mu bezwzględnie i zawsze. Ufać coraz pełniej, głębiej, doskonalej. Gotowa była, by stać się „ofiarą” , byle spełniła się wola Zbawiciela. Postanawiała: chcę iść drogą wąską i ciasną, drogą wyrzeczeń i ofiar, bo, w jej rozumieniu w tamtym czasie, była to najkrótsza droga do Boga, a tego pragnęła ponad wszystko.
Egzamin ze złożonego ślubu ufności przyszło jej zdawać zaledwie kilka lat później. Był nim proces sądowy, jako skutek prowadzonej przez Służbę Bezpieczeństwa inwigilacji przeciwko Instytutowi Miłosierdzia Bożego. W1960 r. Ludmiła Roszko, wówczas docent na Wydziale Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi toruńskiego uniwersytetu, została oskarżona o kierowanie tajną wobec władz państwowych organizacją, tj. o przestępstwo z art. 36 dekretu z dnia 13.06.1946 r. Wygłoszona przez nią mowa obrończa w czasie rozprawy przed sądem I instancji, której brudnopis zachował się w archiwum Instytutu, stanowi dowód dojrzałości jej wiary i ogromnego zaufania Bożemu miłosierdziu. Wyjaśniała cel istnienia Instytutu: Każda z nas chciała być człowiekiem jak najbardziej pełnowartościowym nie tylko w zakresie intelektu, ale i ducha. Człowiekiem z ogromnym poczuciem odpowiedzialności i pełną gotowością służenia bliźniemu. To ideał. Wzorem dla nas ma być dobroć i miłosierdzie Boże. Swoje wystąpienie zakończyła wtedy następującymi słowami: Można nie uznawać istnienia duszy nieśmiertelnej, ale nikt nie potrafi jej się pozbyć. I nikt nie zmieni faktu, że Bóg-Człowiek za tę duszę ludzką oddał swe życie. Stąd nasz szacunek dla każdego człowieka, bez względu na jego przekonania. I dlatego w naszej współpracy z innymi chcemy iść szerokim frontem wszędzie tam, gdzie można świadczyć dobro. Było to bez wątpienia wyznanie wiary, wiary człowieka dojrzałego, ale i świadomego konsekwencji tych słów wypowiedzianych publicznie, wobec przedstawicieli aparatu władzy totalitarnego państwa.
Zasądzona przez sąd wojewódzki (rozprawa odbyła się w Toruniu dnia 21 XI 1960 r., w dzień święta Ofiarowania Matki Bożej, co dla L. Roszko stanowiło dowód Bożej opatrzności) kara 2 lat bezwzględnego więzienia została zaskarżona do Sądu Najwyższego. Ten zmienił poprzedni wyrok , zawieszając wykonanie zasądzonej kary więzienia na okres 3 lat.
Konsekwencją tego procesu było załamanie się ostateczne kariery naukowej Roszkówny (nigdy nie otrzymała tytułu profesorskiego) oraz kolejne represje: m.in. usiłowanie obniżenia jej autorytetu na uniwersytecie, odmowa służbowego mieszkania, brak asystenta. Dla niej samej jednak wydarzenia te nie tyle były szykaną, co oznaką przyjętego przez Boga ślubu ufności.
Wypełniając w tamtym czasie swoisty test psychologiczny, zapisała między innymi jako odpowiedź na jeden z jego punktów: po procesie [sądowym - przyp. autora] - ogromna łatwość szczerości. Już niewiele mnie obchodzi wzgląd ludzki. Już nie staram się tak jak przedtem ukrywać swej postawy religijnej. Wielka swoboda. Poczucie ogromnej wolności i niezależności. I cóż mnie kto może zrobić? Choćby i zabił - nie odbierze przez to wolności. Będę sobą nawet wtedy. Mimo to postanawiała: Nie mówić o swoich wielkich trudnościach w pracy zawodowej. Nie ujawniać przepracowania ani napięcia pracy, która mnie czeka w najbliższych miesiącach. Starać się spokojnie wykonywać swoje obowiązki, ofiarując Panu Bogu nieustanny trud i ufając z całych sił Jego pomocy w wykonaniu ponad miarę trudnych zadań. Pilnie czuwać nad mową. Nie sądzić, nie krytykować . Nie chciała zmieniać niczego na siłę, nie buntowała się, ale czekała cierpliwie, aż Pan Bóg sam dokona zmiany.
Jej pełne zaufanie w Boże prowadzenie dostrzec można i w takiej modlitwie, pisanej w 1964 roku, którą zatytułowała „Ofiarowanie”: Jak mało od nas Pan Bóg żąda... Tylko tej chwileczki, którą przeżywamy - Chwileczka za chwileczką, a złoży się godzina, rok. Całe życie jest niczym innym jak mnóstwem takich przeżytych chwileczek - Jakie one są? Jakie mają być? Jakie będą? Powierzam je Tobie, Panie. Pomóż mi dobrze przeżywać chwileczki każdego dnia.
Była osobą bardzo pracowitą. Każdy jej dzień był wypełniony rozmaitymi obowiązkami. Oprócz pracy zawodowej, którą wykonywała niezwykle sumiennie, bardzo wiele czasu poświęcała Instytutowi Miłosierdzia Bożego, jego rozwojowi, walce o wierność pierwotnym ideałom, ale i poszczególnym jego członkiniom, którym uważała, że potrzebne jest w danym momencie jakieś wsparcie.
Siłę do wypełniania swoich codziennych obowiązków, a - z czasem - znoszenia rozmaitych przykrości i niezrozumienia oraz - będącego skutkiem choroby - cierpienia fizycznego, czerpała z wiary i zaufania Bożemu miłosierdziu. W cytowanej już „Ankiecie dla osób konsekrowanych” zapisała przy punkcie „moje codzienne życie”: praktyki religijne - codzienna Msza św.; - modlitwa, przy nasileniu pracy zawodowej ofiarowywałam ją Panu Bogu. Jego obecność pomagała mi w wykonywaniu obowiązków nieraz bardzo odpowiedzialnych i bardzo trudnych.
Przechowywane dziś w archiwum Instytutu Miłosierdzia Bożego zeszyty z jej notatkami, jak i te, czynione na luźnych karteczkach, również stanowią niepodważalny dowód jej głębokiego i prawdziwego życia religijnego. Wiele zapisków w nich poczynionych jest de facto rozmowami z Bogiem, wprost modlitwami lub - nie przesądzając o ich autentyczności - śladami mistycznych przeżyć.
Modlitwa indywidualna, jak i wspólnotowa, dni skupienia odbywane w samotności w rozmaitych sanktuariach lub klasztorach, codzienna Eucharystia i adoracja Najświętszego Sakramentu, regularna spowiedź i praktyka kierownictwa duchowego, pobożna lektura, udział w uroczystościach kościelnych były dla niej codziennością, choć nie afiszowała się ich praktykowaniem. W jednym z rachunków sumienia zapisała nawet następujące postanowienie: zmienić postępowanie w stosunku do mamusi: nie kryć się tak ze swoją pobożnością, nie strzec zazdrośnie Pana Jezusa tylko dla siebie. Owszem, niech mama widzi. Niech się przelewa na zewnątrz to osobiste życie wewnętrzne.
Modlitwa nie była rozumiana przez nią legalistycznie, jedynie jako obowiązek, który należało wypełnić. Pisała: Człowiek został powołany do trwania przy Bogu. Wszystko, całe stworzenie ma modlić się i wielbić Boga. Choć nie potrafiła podać jej definicji, modlitwa (w całym bogactwie form) była dla niej spotkaniem dwóch miłujących się osób. Spotkaniem nie tylko zewnętrznym, ale wewnętrznym, głębokim, przenikającym się w jakiś tajemniczy sposób. Rozumiała, że jej praktykowanie powinno „przerabiać człowieka”, to znaczy przechodzić w zupełne zdanie się na Boga, z całko¬witą, absolutną ufnością.
Najważniejszą modlitwą każdego dnia był udział w Eucharystii. W styczniu 1970 r., na spotkaniu Społecznej Krucjaty Miłości, napisała: Najlepszą postacią urzeczywistnienia pełnego chrześcijaństwa w życiu jest oddanie się w służbę Chrystusowi Miłosiernemu utajonemu w Najświętszym Sakramencie Ołtarzy.
Niezwykłe świadectwo jej życia sakramentalnego złożył po wielu latach jeden z jej spowiedników. W liście przesłanym do Instytutu w 2013 r. napisał między innymi: Za każdym razem, gdy miałem szczęście słuchać spowiedzi Pani Ludmiły, przeżywałem cudowną ucztę duchową! A dlaczego? Bo nigdy nie dopatrzyłem się nawet cienia świadomego i dobrowolnego przekroczenia Przykazania Bożego albo kościelnego! Pani Ludmiła reprezentowała najwyższy poziom doskonałości chrześcijańskiej. [...] Pani Ludmiła - tak jak święta Faustyna - nie wyobrażała sobie - choćby jednego dnia - bez „Chleba Bożego”. [...] W ciągu 7 minut przebiegała przez park i już uczestniczyła we Mszy św., w adoracji Najświętszego Sakramentu... Ludka nie tylko wierzyła, ale miała absolutną pewność o rzeczywistej obecności Jezusa Chrystusa w Eucharystii. [...] Głód Chleba Bożego podczas prac naukowych ze studentami w terenie, skłaniał prof. Ludkę do karkołomnych eskapad, aby uczestniczyć w Uczcie Eucharystycznej. Tajemnicą prof. Roszko było całkowite zanurzenie w Jezusie Chrystusie, a ]ego obecność w Eucharystii była dla Niej źródłem siły w licznych przeciwnościach życiowych.
Koroną jej życia wewnętrznego, osią jej duchowości, była oczywiście ufność miłosierdziu Bożemu, które rozumiała tak, jak przekazane jej było przez ks. Michała Sopoćkę. Była nie tylko świadkiem i uczestnikiem odradzania się tegoż kultu w Wilnie. Ufała temuż miłosierdziu bezgranicznie przez całe swoje życie. Szerzyła cześć wobec niego wykorzystując do tego każdą okazję, sama oddając się na własność miłosiernemu Zbawicielowi poprzez konsekrację. Napisała w jednej z notatek: jestem tylko narzędziem w ręku Boga, a więc złączona być muszę z Bogiem, jak dłuto i młot z ręką artysty. Ze swej strony mamy dawać wszystko, by plany Boże urzeczywistnić, mamy być najodpowiedniejszym narzędziem, którym Bóg się posłuży. Bóg jest sprawcą i twórcą wszelkiego dobra, a narzędzie - człowiek, o tyle, o ile jest złączony z Bogiem.
Stąd wielorakość form pomocy, którą niosła: apostołowanie modlitwą i osobistym cierpieniem, słowem - radą, napomnieniem, poprzez listy, ofiarowywane książki, życzliwą obecnością, dyskretną pomocą material-ną, czy też troską o chorych, samotnych i starych. Świadectwa, będące dowodami jej miłosiernej posługi bliźnim, ciągle są przekazywane Instytutowi przez tych, którzy jej doświadczyli jako dowody jej apostolskiego zaangażowania.
Roszkówna kierowała się w swoim życiu wskazaniami Ewangelii oraz wrażliwością własnego serca i sumienia, ale jej posługa człowiekowi była też codziennym wypełnianiem zapisu, który znalazł się we wszystkich obowiązujących w Instytucie konstytucjach: członkini Instytutu nie może przejść obojętnie obok człowieka potrzebującego pomocy, czy to materialnej, czy moralnej. Jeśli sama nie będzie mogła mu pomóc, powinna zwrócić się o pomoc do innych. Gdy i to zawiedzie, zostaje modlitwa i okazanie mu serdeczności i dobroci.
Ludmiła Roszko zmarła, po kilkumiesięcznej chorobie, w wieku 87 lat, dnia 19 XII 2000 r. około godz. 6.00. Została pochowana na cmentarzu św. Jerzego w Toruniu.
Po jej śmierci zaobserwować można nasilającą się wśród członkiń Instytutu Miłosierdzia Bożego, jak i osób znających ją za życia, świadomość niezwykłości jej osoby i działalności.
Wspomniana wspólnota, działająca dziś na prawie diecezjalnym, postanowiła latem 2013 r. formalnie uznać ją za swoją współzałożycielkę. Obecnie jest na etapie reinterpretacji jej myśli i postulatów oraz odkrywania jej pism jako elementu swego charyzmatu i źródła duchowości.
Drukowane fragmentarycznie jej zapiski, jak i powstała monografia, konferencja naukowa oraz spotkania wspomnieniowe organizowane od kilku lat w rocznicę jej śmierci, pozwalają niejako na nowo odkryć i poznać tę osobę. Można już dziś postawić pytanie: czy pamięć o jej dokonaniach i zaangażowaniu nie przybiera formy kultu? Wówczas niezbędną byłaby systematyczna refleksja Kościoła.
Źródło: Ludmiła Roszko (1913-2000), wybitny geograf i współzałożycielka Instytut Miłosierdzia Bożego w setną rocznicę urodzin, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Miłołaja Kopernika, Toruń 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz