Wspomnienia Cecylii Bojasińskiej

Pierwszy mój kontakt z Ludką - to list wysłany przeze mnie do niej jako do osoby zupełnie nieznanej. Polecenie napisania tego listu otrzymałam od prowadzącego rekolekcje ks. prof. Witolda Pietkuna, moderatora naszej sodalicji nauczycielek. Było to w Szczawnie k. Łodzi w roku 1947. Ks. Piet- kun chciał mnie skontaktować z Ludką, ponieważ - jak mi powiedział -wydaje mu się, że obie mamy podobne dusze. Niczego więcej mi nie powiedział. Pisałam „w nieznane”; podpisałam się: sodalistka. Z podanego adresu dowiedziałam się jedynie, że jest asystentką na Wydziale Geografii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. List mój dotyczył wyłącznie spraw życia wewnętrznego. Z wielkim przejęciem otwierałam otrzymaną -w szybkim czasie - kopertę z odpowiedzią. Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to śliczne, staranne pismo; okrągłe, wyraźne - a równocześnie wyrobione - literki tak mile do mnie przemówiły; a do tego serdeczny nagłówek: „Droga Siostrzyczko”. Treść listu była jasno, zwięźle sformułowana - i na temat. Nie pytała, skąd mam jej adres, ani skąd pomysł napisania do niej. Podobała mi się w tym jej szlachetna, delikatna dyskrecja. W liście swym zachęciła mnie do przeczytania „Ofensywy katolickiej” Plusa.

I tak rozpoczęła się między nami dość częsta i serdeczna korespondencja. Gdy wyjmowałam ze skrzynki kolejne jej listy, na których rozpoznawałam te moje „kochane literki”, serce się radowało, a z lektury czerpałam prawdziwe skarby - choć tak proste. Niestety, dzisiaj po ponad pięćdziesięciu latach nie przywołałabym w pamięci tych treści, a wszystkie listy spaliłam w okresie aresztowań.

W czasie naszej ożywionej korespondencji nie przychodziło mi do głowy, by ją do siebie zaprosić. Mimo to kiedyś (wiosną 1948 r.) niespodziewanie przyjechała. Gdy się przedstawiła, rzuciłyśmy się sobie w ramiona, jakbyśmy się już wiele lat znały i przyjaźniły. Więc wreszcie zobaczyłam, kto się za tymi „kochanymi literkami” kryje. Przemiła, pogodna, bardzo delikatna i taktowna, a równocześnie energiczna i zaradna. Taka mi się od razu okazała. A wiek - około 30 lat.

Przedstawiłam ją moim rodzicom, z którymi wówczas mieszkałam. Skąd ją znam? - Nie pytali. W ogólnej rozmowie z udziałem moich rodziców poznałam jeszcze jej wielką kulturę, szeroką wiedzą geograficzną, szerokie spojrzenie na świat, entuzjazm do tego, co piękne i dobre, rzeczowość wypowiedzi.

Wizyta ta była początkiem dalszych odwiedzin. By móc swobodnie porozmawiać na tematy poruszane dotychczas w korespondencji, wychodziłyśmy przeważnie do parku. W dalszym ciągu była dyskretna, nie dociekając, jaką drogą do niej dotarłam. Zwierzyła się jedynie, że po otrzymaniu mego pierwszego listu myślała, że jestem jedną ze studentek uczestniczących w wakacyjnym obozie sodalicyjnym, w którym ona pełniła jakąś funkcję, i że pewno mnie nie zapamiętała. Ja zaś, zgodnie z poleceniem ks. Pietkuna, w dalszym ciągu żadnych wyjaśnień nie dawałam.

Z tych rozmów w parku jedno pamiętam do dziś. Opowiadała, jak pracując ze studentami w terenie, po wielu tygodniach żmudnej pracy, wykonała mapę badanego rejonu. Jednak mapa zginęła. Może wiatr ją porwał? Cała praca poszła na marne! Co zrobiła? Ze spokojem i pogodnie zwróciła się do Pana Jezusa: „Panie Jezu, jeśli chcesz, pomóż odnaleźć mapę; a jeśli chcesz, to wykonam ją jeszcze raz”. - I wykonała jeszcze raz.

To świadectwo znaczyło dla mnie więcej, niżbym wyczytała rozważania w książce ascetycznej; było punktem wyjścia do zgłębienia, na czym polega całkowita ufność, gotowość przyjmowania i wypełniania woli Bożej; z miłością, z całkowitym pogodnym zawierzeniem.

Jednego razu dużo opowiadała mi o wojennych przeżyciach na Wileńszczyźnie; nieprawdopodobne sytuacje, jakie Polacy wówczas przeżywali - zagrożenia ze strony Niemców i Sowietów naprzemian. Mówiła też dużo o ogólnym zniewoleniu całego życia na tych terenach. O głębi uczuć patriotycznych Ludki świadczy jej opowiadanie o defiladzie: do udziału w niej zmuszano także studentów. Szła wśród nich, ale dochodząc już do trybuny władz komunistycznych, zemdlała.

W poprzednich spokojnych latach, zanim rozpoczął się terror ze strony okupantów, brała udział w spotkaniach sodalisek. Prawdopodobnie korzystały one wówczas z konferencji prowadzonych przez ks. prof Michała Sopoćkę. Więc później, gdy już Wilno było w obcych rękach, zwróciły się z prośbą o opiekę duszpasterską do ks. Sopocki. Spotkania mogły się od¬bywać jedynie konspiracyjnie. Ks. Sopoćko zajął się nimi gorliwie. Ludka opowiadała mi wówczas o planach, jakie wówczas snuły. Pragnąc poświęcić się Panu Bogu w pracy apostolskiej, zamierzały trwać w tej wspólnocie Czas urlopowo-wakacyjny zamierzały spędzać razem, jak w zakonie, aby następnie, po takim wewnętrznym przygotowaniu, znów stanąć do pracy i apostołować w swoich środowiskach.

Podczas jednej z następnych wizyt u mnie w Łodzi (1948) Ludka pokazała mi też wtedy obrazek Pana Jezusa Miłosiernego wraz z tekstem Koronki. Przeczytałam. „Co ty na to?” - zapytała. Odpowiedziałam: „Wiesz, ten tekst zawiera najistotniejsze treści”. I może ta moja odpowiedź była dla niej hasłem, że powinna mi już powiedzieć, że w Toruniu jest już kilka osób wokół niej, które właśnie tą ideą żyją. I padło pytanie: „A może i ty chciałabyś do nas dołączyć?”

Pamiętam, że pytanie to zaskoczyło mnie i wprowadziło w zakłopotanie. Nie odpowiedziałam wyraźnie, raczej wymijająco. Wydawało mi się bowiem, że życie moje już się ułożyło - wybrałam życie poświęcone Panu Bogu, mam oparcie w grupie katechetycznej i w Sodalicji - obie grupy tak wspaniale prowadzone - czy mam więc planować wiązanie się z jeszcze jedną wspólnotą? - i to tak daleko, w Toruniu? A poza tym zaskoczyło mnie słowo „śluby” w połączeniu z informacją o spędzaniu czasu urlopowego we wspólnocie na wzór zakonny, budziło we mnie opory trudne do przekroczenia. Zdawałam sobie sprawę, że Pan Jezus dał mi łaskę powołania, ale nie do zakonu. O istnieniu Instytutów Świeckich jeszcze się w Polsce nie słyszało. PRL dość szczelnie blokował dostęp wiadomości z Rzymu.

I tu znów wielka delikatność i roztropność Ludki. Po mojej wymijającej odpowiedzi umiała odczekać, nie umniejszając w niczym swojej serdeczności, otwartości i gorliwości w dzieleniu się swoimi przemyśleniami i przeżyciami. Przy następnych spotkaniach i w dalszej korespondencji zgłębiałyśmy dalej tematy dotyczące życia wewnętrznego i apostolstwa.

Późną jesienią 1948 r. Ludka przyjechała do mnie uszczęśliwiona - przywiozła tekst (a może omówienie - nie pamiętam) Konstytucji apostolskiej Próvida Mater Ecclesia. „Patrz, tu jest to, czego tak bardzo pragnęłyśmy, tworząc wspólnotę w Wilnie”. Później wspominała też, że Zosia Majewska przyniosła kiedyś księdzu Sopoćce artykuł wydrukowany w czasopiśmie katolickim („Homo Dei”), w którym były podane wiadomości o tym dokumencie, i jak ks. Sopoćko przyjął to z radością. Po tych opowiadaniach Ludka wyjaśniła mi, na czym polega istota i jakie są formy realizowania ślubów w Instytucie Świeckim. Zapadły mi w pamięci z tego czasu takie wyjaśnienia: pracujesz tam, gdzie pracujesz; tymi środkami, jakie Pan Bóg dał; w takich okolicznościach, w jakich Opatrzność Boża postawiła; w takim środowisku, do którego Pan Bóg skierował - ale wewnętrznie wszystko w oddaniu Panu Bogu.

Ludka widocznie zauważyła, że zaczynam się interesować sprawą związania się z Instytutem i wtedy zaprosiła mnie do Torunia na spotkanie ze wspomnianą uprzednio grupą. Chciała również przedstawić mnie ojcu Leonowi Nowakowi, który był już wtedy opiekunem duchowym Instytutu. Pamiętam, jak dojeżdżając do dworca, zobaczyłam przez okno Ludkę, która cała wpatrzona w nadjeżdżający pociąg stała przy wyjściu z peronu. Gdy mnie zobaczyła, z charakterystyczną dla niej spontaniczną radością pospieszyła na spotkanie, chwyciła moją torbę (jak się w dalszych latach przekonałam, to był jej wprost odruchowy gest usłużności, gościnności nie znającej sprzeciwu). Drobny gest zewnętrzny, ale tak nierozerwalnie związany z jej osobowością.

Z taką drobiazgowością opisałam moje pierwsze kontakty z Ludką, gdyż te - na pozór mało ważne - szczegóły rzucają światło na cechy jej osobowości; na te cechy, które się uzewnętrzniały. Samą głębię jej życia wewnętrznego poznawało się intuicyjnie. Nie ma potrzeby snuć dalej tych drobiazgowych wspomnień. Wspominając dalsze lata, zatrzymam się jedy¬nie nad tymi faktami, które mówią o Ludce w kontekście dalszego rozwoju Instytutu. Był to czas przybywania nowych kandydatek oraz tworzenia ram prawnych na podstawie dokumentów kościelnych. Kandydatki pojawiały się już w innych miastach. Ludka jeździła do nich z taką samą gorliwością, jak uprzednio do nas łodzianek. Starała się o wytworzenie więzi miedzy wszystkimi; przynajmniej na odległość. Nie przestała też odwiedzać tych, które już tworzyły zespoły. Jej kontakty z nami zawsze miały charakter formacyjny Rady, z których od niej korzystałyśmy, nigdy nie były „według litery”, lecz zawsze „według ducha”. Na dzień pierwszych ślubów składanych przez kandydatki z naszego zespołu łódzkiego (Anka F., Wanda S., i ja Cesia B.) przyjechała do Łodzi. Było to 1XI 1949 r. Nie wstąpiła tego dnia do mnie, by nie utrudnić mi zachowania dyskrecji wobec mojej rodziny. Spotkałam ją od razu w kaplicy. Widać było u niej głębokie zaangażowanie w naszej uroczystości.

Gdy wspominała pierwsze lata, kiedy znalazła się w Toruniu, opowiadała mi, jak usilnie szukała kapłana, który podjąłby się opieki duszpasterskiej nad rozwijającą się ich wspólnotą, zapoczątkowaną w Wilnie. Było to konieczne, gdyż ks. Sopoćko po opuszczeniu Wilna był daleko w Białymstoku. Kapłani, do których się zwracała (z okazji spowiedzi), nie okazywali gotowości podjęcia się tego zadania. Poszukiwania przez dłuższy czas pozostawały bezskuteczne. Wreszcie znalazła spowiednika, który żywo zainteresował się tą sprawą. Był to właśnie o. Leon Nowak SJ. Cieszyła się jego zaangażowaniem w opiece duszpasterskiej nad nami, a niedługo później także jego pracą nad współtworzeniem Konstytucji i Komentarza. Równocześnie jednak zaczął ją niepokoić brak współpracy o. Leona z ks. Sopocką.

Od chwili, gdy dokumenty kościelne („Provida Mater” i „Motu Proprio”) były już dostępne, Ludki zaangażowanie w sprawy IMB jeszcze bardziej się wzmogło - już na płaszczyźnie ogólnej. Przy okazji każdych odwiedzin przekazywała nam informacje o kolejno opracowanych frag-mentach Konstytucji, a równocześnie starała się wciągnąć każdą z nas do współtworzenia jej; stawiała problemy, słuchała naszych wypowiedzi.

Gdy nadszedł etap formułowania poszczególnych artykułów naszej Konstytucji, które o. Leon konsultował z prawnikiem, razem z o. Leonem organizowane były spotkania delegatek z poszczególnych ośrodków, i pod jego kierunkiem. W dyskusjach nad tekstem Konstytucji była niezmordowana. Przy rozważaniu poszczególnych artykułów niczego nie narzucała, starała się uwzględnić wypowiedzi innych, czuwając tylko nad tym, by nie odbiegać od zasadniczych założeń IMB. Trudno było nadążyć za jej dokładnością, wnikliwością i wytrwałością w tej pracy.
W ciągu następnych lat starała się nie tracić kontaktu ze wszystkimi, choć było nas już więcej. Z jej relacji z tamtych czasów wiem, że wykorzystywała każdą możliwość, by wyruszyć w drogę do poszczególnych zespołów, a przede wszystkim do tych członkiń, które w danej miejscowości były same (nazywała je pojedynkami). Najczęściej układała sobie taką trasę, by przy danym wyjeździe odwiedzić kilka miejsc. Zdawało się, że te podróże nie stanowiły dla niej żadnego problemu. Jedzenie, spanie, koszty - to zawsze pozostawało mniej ważne. Miała zawsze tak dużo do omawiania, do opowiadania. Można powiedzieć, że żyła troską o Instytut i troską o każdą z nas. Bardzo interesowało ją zawsze to, czy każdy ośrodek ma swego opiekuna duchowego, co świadczyło o jej głębokim zrozumieniu znaczenia więzi z Kościołem.

Jako prezeska dbała o utrzymanie kontaktu z Władzami kościelnymi, stąd jej wizyty u kolejnych biskupów, od których IMB był zależny (ks. biskupa Kazimierza Józefa Kowalskiego, ks. Kard. Prymasa Stefana Wyszyńskiego, ks. bp. Mariana Przykuckiego, ks. bp. Andrzeja Suskiego). Z jej inicjatywy na takie audiencje nieraz zabierała ze sobą jedną lub więcej członkiń. Znajdowała też czas - choć rzadko - by skontaktować się z ks. Sopocką. Gdy nadeszła chwila, w której na podstawie decyzji o. Leona, ale i wyborów, prezeską została Władysława Skibińska, dzielnie przeżyła tę zmianę, podporządkowała się nowej sytuacji. W jej postawie wobec Instytutu - choć teraz z innej pozycji - nadal widoczna była jej troska o całość. Po rezygnacji Władysławy Skibińskiej Ludka przejęła znowu z całą odpowiedzialnością funkcję prezeski - i sądzę - że z radością. Z tego okresu pamiętam jej wzmożoną troskę o wszystko to, co mogło być po-trzebne do zatwierdzenia Instytutu. Stąd większa jej aktywność w sięganiu do historii, do wymogów prawa kanonicznego.

Patrząc na wszystkie lata pracy dla Instytutu, podziwiałam, jak mogła ona łączyć tak intensywną pracę na rzecz Instytutu z bardzo odpowiedzialną i trudną pracą w Uniwersytecie. Jej awansowanie w UMK (docentura na Wydziale Geografii) świadczyło niezbicie o jej solidności w pracy naukowej. Dalszych awansów już w późniejszych latach nie było z powodów ideologicznych. Lata biegły. Gdy - zgodnie z Konstytucją - Teresa Ł. została wybrana na prezeskę IMB, Ludka objęła obowiązki odpowiedzialnej Domu Toruńskiego IMB. W latach tych bardzo dbała o utrzymanie tradycji. W listach, które od niej otrzymywałam, przypominała o ważnych dla naszego Instytutu datach związanych z kultem Miłosierdzia Bożego, z życiem s. Faustyny i ks. Sopocki. Prosiła o modlitwę o beatyfikację. Na 29 września jeździła do Białegostoku i traktowała to jako pielgrzymowanie do grobu Sługi Bożego ks. Michała Sopocki. Cieszyła się, gdy inne członkinie mogły jej towarzyszyć. Utrzymywała kontakt ze Zgromadzeniem Sióstr Jezusa Miłosiernego, z którym według tradycji Instytut miał być w duchowej łączności jako pochodzący z tych samych korzeni.

Często zwierzała mi się ze swego zaniepokojenia, że nie widzi wystarczającego zrozumienia znaczenia całego okresu wileńskiego, w którym powoli tworzył się IMB, ani roli ks. Sopocki, który w owym czasie wyodrębnił z prowadzonej przez siebie wspólnoty te dwie oparte na wspólnej ideologii gałęzie: Zgromadzenie Sióstr Jezusa Miłosiernego i Instytut Miłosierdzia Bożego. Braki te dostrzegła zwłaszcza u tych członkiń, które związały się z IMB w nieco późniejszych łatach. Aktywność Ludki zmierzająca do przekazywania i dokumentowania wiedzy o korzeniach Instytutu wzrastała w miarę, jak zagadnienie to stawało się pierwszoplanowe z uwagi na zwykły tok postępowania w staraniach o uzyskanie nihil obstat od Stolicy Apostolskiej, potrzebnego do zatwierdzenia Instytutu. Należało podać informację o Założycielu i historię Instytutu. Wśród członkiń zaczęły zarysowywać się niezgodne między sobą zdania w tych sprawach. Ludka bardzo nad tym bolała. W kontaktach indywidualnych i na spotkaniach często starała się uprzystępniać te wiadomości sprzed lat. Widziała trudności, gdyż większość z nas wcale nie znała ks. Sopocki, a kontekst jego działalności w tak odległych i innych warunkach historycznych mało docierał do naszej świadomości. I stopniowo wytworzyło się tzw. „błędne koło”: im częściej Ludka wracała do tych tematów - w których rzeczywiście się powtarzała - tym większe opory pojawiały się wśród wielu, by jej słów uważnie wysłuchać, zgłębić, zrozumieć i przyjąć. Natomiast im bardziej widoczny był brak zainteresowania przedstawianymi przez nią szczegółami, tym więcej podejmowała starań o przekazywanie tych treści.

Dodatkowym utrudnieniem w wyjściu z tego „błędnego koła” była wzrastająca z wiekiem Ludki jej wielomówność. Częste powracanie do tych samych szczegółów w rezultacie „przelatywało nad głowami” słuchających. Wielomówność ta pojawiała się przeważnie w rozmowach na naszych spotkaniach, natomiast jej wypowiadanie się na piśmie było zawsze jasne, zwięzłe, komunikatywne. W swych staraniach o utrzymanie prawdy historycznej czuła się bardzo osamotniona i niezrozumiana przez niektóre z nas, a czasem nawet odsuwana od zasadniczych spraw. Mogłam to poznać z jej wypowiedzi w czasie odwiedzin albo wyczytać w listach do mnie pisanych. Nie było to nigdy użalanie się; własną osobę kładła na marginesie, chodziło jej o sprawę. Była do głębi przekonana, że ma zrobić wszystko, by prawda dotarła do wszystkich. Bolała nad tym, że w Instytucie nie ma tej jedności dogłębnej, a tylko powierzchowna. Widziała w tej sytuacji działanie złego ducha, który usiłuje zniszczyć dzieło Boże. Opierając się na ufności w moc i miłosierdzie Boga, nie ustawała w raz podjętych zdecydowanie staraniach. Stąd sięganie do świadectw i dokumentów mogących rzucać światło na historię i ideę Instytutu. Stąd wiele nocy nieprzespanych, w których rodziły się nowe inicjatywy świadczenia na piśmie i poszukiwania świadectw. Wiem to z telefonicznych rozmów z nią w czasie, gdy już rzadko przyjeżdżała do Łodzi, a ja z powodu długotrwałej choroby też nie podróżowałam.

Ostatni raz odwiedziła nasz zespół w Łodzi, gdy ja i Wanda po długotrwałym chorowaniu byłyśmy już w domu. Wstąpiła także do mnie po spotkaniu. I wtedy jeszcze raz w długim opowiadaniu spojrzała na całość Instytutu. Wysłuchałam wszystkiego cierpliwie i uważnie. Trudności ostatnich lat były dla niej z pewnością drogą krzyżową.

W 2000 r. pierwszy raz nie było Ludki na naszych wspólnych rekolekcjach. Była już chora. Gdy na jesieni nastąpiła chwilowa poprawa, pojechała na kilka dni do Myśliborza. Pragnęła odbyć indywidualne rekolekcje w miejscu tak bardzo związanym z początkiem Instytutu. Otrzymałam stamtąd od niej kartkę z datą 25 X 2000 r., na której jest fotografia pamiętnej dla IMB kaplicy. Istotne wiadomości dotyczące tego miejsca zapisała na odwrocie.

Choroba szybko postępowała. Skończyły się telefony i listy. Ostatnią maleńką karteczkę otrzymałam od Ludki pisaną w przeddzień pójścia do szpitala. Krótkie zawiadomienie o terminie wyznaczonym. Znakiem „wykrzyknika” przy dacie 16 listopada z pewnością pragnęła wyrazić, jak drogi jest dla niej ten dzień. I jeszcze krótki dopisek, którym - według mnie - chciała podzielić się radością: „Była dziś Inka” [15 XI].

Wiadomość o odejściu Ludki do życia wiecznego łączyła się w mojej świadomości z przekonaniem o jej spotkaniu z Mieszkańcami Nieba.

Łódź, 19 VI 2001 r.

Źródło: Ludmiła Roszko (1913-2000), wybitny geograf i współzałożycielka Instytut Miłosierdzia Bożego w setną rocznicę urodzin, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Miłołaja Kopernika, Toruń 2013.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz