Wspomnienia Janiny Martusewicz

Od początku były mi bliskie korzenie Instytutu - s. Faustyna, ks. Sopoćko, obraz Jezusa Miłosiernego - ale nigdy nie czułam potrzeby kontaktu ze Zgromadzeniem i nigdy tam z Ludką nie jeździłam. Chyba to był wpływ o. Leona, który uważał, że Instytut powinien być czymś zupełnie niezależnym od Zgromadzenia i to mi odpowiadało.

Ludka jednak znalazła sposób na przełamanie moich oporów. W Gorzowie u sióstr Jezusa Miłosiernego zamieszkała chora Zofia Komorowska, a Ludka często ją odwiedzała. Gdy miała wyjechać na kilka miesięcy za granicą (do Argentyny), prosiła, abym ją w tych wyjazdach do Gorzowa zastąpiła. Mój pierwszy wyjazd był dla mnie ogromnym przeżyciem, zobaczyłam wszystko w innym świetle. Rozmowa z ówczesną przełożoną, Matką Józefą i obecną przełożoną generalną Marią Kalinowska, dała mi poczucie bliskiej więzi. Czułam, że w tym domu jest również siostra Faustyna. Kiedy opowiadały o Myśliborzu, o rozbudowie domu w Gorzowie, o problemach materialnych, w jaki przedziwny sposób one się rozwiązywały, to widziało się wyraźnie, że Chrystus Miłosierny nad tym czuwał. I chociaż Ludka opowiadała o wspólnych początkach, o więzi, jaka łączy Instytut ze Zgromadzeniem, to jednak musiałam sama tam być i zobaczyć, przeżyć, żeby zmienić swój punkt widzenia. Odtąd bardzo chętnie tam jeździłam, zaprzyjaźniłam się z Zofią, a po powrocie Ludki często jeździłyśmy tam razem. Po śmierci Zofii te więzi znów się rozluźniły. Zofia często pisała, prosiła o przyjazd, a po jej śmierci zabrakło mi tego bodźca. Przestałam jeździć do Gorzowa, ale poczucie więzi pozostało. Po ukazaniu się książki Jana Grzegorczyka o siostrach „Faustynkach” pt. Każda dusza to inny świat, otrzymałam od Ludki tę książkę z dedykacją autora dla niej. Pod tą dedykacją Ludka napisała: „Ofiaruję tę książkę Tobie Ineczko z życzeniami utrwalenia więzi IMB ze Zgromadzeniem ss. Jezusa Miłosiernego 24 czerwca 1998 r.” Wspaniałą harmonię i rodzinną atmosferę w Instytucie zakłócił spór o założyciela. Problem ten powstał, gdy do zatwierdzenia Instytutu trzeba było podać jego założyciela. Muszę tu z ogromną przykrością i po¬czuciem winy stwierdzić, że zadałam wiele bólu Ludce. Wydawało mi się, że umniejszała rolę o. Leona Nowaka, a wyolbrzymiała wkład i zasługi ks. Sopocki. Jak bardzo nie miałam racji, zdałam sobie sprawę dopiero po śmierci Ludki, gdy zapoznałam się z materiałami, jakie pozostawiła. Spór o założyciela był i dla mnie wielkim problemem. Aby sprawę wyjaśnić zorganizowałam wyjazd do Pelplina do ks. Świnki, uzgodniłam termin. Chciałam, żeby Ludka była z nami. Koleżanka z Torunia, która miała ją o tym wyjeździe zawiadomić i poprosić, by z nami pojechała, nie zrobiła tego, bo Ludka wybierała się do Białegostoku, więc nie chciała jej psuć planów. Ludka, niestety, nigdy nie uwierzyła, że chciałyśmy, aby z nami była; bardzo ją to bolało.

Ten wyjazd nie dał odpowiedzi na nasze wątpliwości, więc ja, już sama, pojechałam do Gorzowa do Matki Józefy. Początkowo Matka nie chciała zabierać głosu i mieszać się w nasze sprawy, ale przekonałam ją, bo przyjechałam nie jako przedstawicielka Instytutu, ale jako ja, Inka, mająca problem, z którym nie mogę sobie poradzić. Po wspólnej modlitwie i dłuższej rozmowie otrzymałam bardzo przekonywającą dla mnie odpowiedź. Otóż Matka Józefa uważała, że s. Faustyna miała polecenie założenia zgromadzenia trójczłonowego, a więc ks. Sopoćko, będąc założycielem Zgroma¬dzenia, jest jednocześnie założycielem Instytutu. Stało się to dla mnie też jasne i proste. Po powrocie z Gorzowa przedstawiłam to Ludce. Odtąd i ja nie miałam wątpliwości, że założycielem Instytutu jest ks. Sopoćko, jednakże z innych powodów niż uważała Ludka. O tym, że nie miałam racji przekonałam się, jak już napisałam, po jej śmierci. Przez te wszystkie spory o założyciela w ostatnich latach Ludka czuła się bardzo samotna.

Kiedy była już ciężko chora i miała iść do szpitala na operację, zaprosiłam ją, aby po powrocie przyjechała do mnie, gdzie na balkonie i w ogródku pośród kwiatów i zieleni będzie mogła odpocząć. Otrzymałam od niej wzruszającą kartkę, gdzie ogromnie serdecznie mi dziękowała za zaproszenie, z którego nie mogła jednak skorzystać. Zrozumiałam, jak bardzo potrzebowała w tym czasie dowodów miłości i życzliwości, skoro takie moje zaproszenie tak bardzo ją wzruszyło i ucieszyło. We mnie zaś jej kartka wzbudziła wyrzuty sumienia, że w ostatnim czasie zbyt mało okazywałam jej tej miłości i wdzięczności za wszystko, co jej zawdzięczałam.

Pomimo naszych sporów i różnicy zdań w ostatnich czasach, Ludka zawsze wiedziała, że bardzo ważne są dla mnie korzenie Instytutu i osoba ks. Sopocki. Pewnie dlatego powierzyła mi wszystkie swoje materiały, które miałam przekazać ojcu Mrówczyńskiemu do opracowania, a w czasie pobytu w hospicjum chciała, żebym przy niej była.

Po operacji, będąc jeszcze w szpitalu, Ludka dostała zwolnienie do domu na sobotę i niedzielę, żeby spotkać się z o. Mrówczyńskim i paroma osobami. Była już bardzo słaba, ale jeszcze siedząc w fotelu przeprowadziła dłuższą rozmowę z Ojcem, uczestniczyła we Mszy św., później siedziała z nami przy stole. Po wyjeździe wszystkich zostałam u niej z Terenią Dziembowską. Ludka opowiadała nam o sobie, o początkach swego powołania. Z tego ostatniego wspólnego z nią spotkania zrobiłyśmy zdjęcia.

Po wypisaniu ze szpitala Ludka nie powróciła już do domu. Mając do wyboru dom lub hospicjum - wybrała hospicjum. Dojeżdżałam do Ludki. Czasem zatrzymywałam się w Toruniu na noc, żeby móc być z nią dłużej. Przychodząc musiałam zawsze przynieść jakąś jej teczkę z materiałami dotyczącymi Instytutu. Czytałam, ona z uwagą słuchała, czasem jeszcze czyniła jakieś uwagi, wnosiła poprawki. Z każdym dniem była słabsza. Mówiła, że już wkrótce przejdzie na drugą stronę, ale nie myślała, że nastąpi to tak szybko, bo dużo jeszcze chciała zrobić.

Ludka całe swoje życie poświęciła Instytutowi, to ona go tworzyła i czuła się za niego odpowiedzialna. Bardzo bała się o jego przyszłość i martwiła, że już nic nie może zrobić. Odwiedzały ją siostry ze Zgromadzenia - bardzo cieszyły Ludkę te wizyty. Odwiedzały ją również niektóre nasze członkinie, ale częściej pisały, bo wszelkie odwiedziny już ją męczyły. Cieszyła się ogromnie, gdy czytałam jej listy, które licznie do niej przychodziły.

Ciężko chora, bardzo słaba, ale wciąż miała trzeźwy umysł. Odwiedził ją ks. bp Suski, dłużej z nią rozmawiał i był zdumiony jasnością jej umysłu. Modliłyśmy się przy Ludce, odmawiałyśmy koronkę. Ostatnio nie miała już sił mówić, ale widać było, że uczestniczyła.

Były przy niej relikwie św. Faustyny. Parę dni przed śmiercią prosiła, abym je zabrała, by nadal służyły chorym i potrzebującym naszym członkiniom i nie tylko. Ja ciągle pytałam ją o jej życiorys, o którym mówiła, że napisała. Ostatecznie zorientowałam się, że pisała go na różnych kartkach i dopiero trzeba będzie zebrać to wszystko w całość. Kilka dni przed śmiercią przyjechałam do niej po południu, a ona z radością powiedziała, że całe przedpołudnie pisała uzupełniając swój życiorys. Wolontariusz potwierdził, że dał jej rano blok do pisania i długopis i że cały czas pisała. Tę ostatnią pisaną przez nią stronę (jedyną) zatrzymałam na pamiątkę. Ludka zmarła w nocy 19 XII 2000 r. Niestety, nie byłam przy jej śmierci.

Bydgoszcz, 29 IV 2005 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz